About Madrid, Castro Prieto and lamb meatballs

above / powyżej: JUAN MANUEL CASTRO PRIETO “PASCUAL LAMB / BARANEK PASCHALNY” 2009; photo by Cuisine And Art 2016


pl

There are places in which I fall in love from the first visit. There are others which I need years and years, visits and visits to finally love them. Madrid belongs to the this first group. This city has never disappointed me. Ever. Since the first time there, more or less 20 years ago, I adore it. For me Madrid means, far more than just amazing food and wine (as always in Spain), great museums and majestic town houses with enormous elegant entrances.

This time it was the same. The journey itself happened completely by chance – I saw a return flight ticket for 18 euros, so I felt that I just had to go. That it was my obligation. Knowing Madrid already, helped me to choose accommodation – a beautiful, cozy and comfortable small Studio La Latina with everything I needed (fridge+corkscrew+espresso machine) in a very central part  so as to be close to all the great museums – The Prado Museum, The Reina Sofia Museum and The Thyssen-Bornemisza Museum. The Three Huge Cultural Monsters, The Three Giants with every type of art you can dream of! And all of them have a few hours per week of free entry! How great is that!!!

As I had visited each one a few times before, I knew exactly what I wanted to see. I wanted to see Goya’s Black Paintings and Velázquez’s “Christ Crucified”. Why? To be honest just to check if these paintings effect on me was the same as they had been 20 years ago. I always do this when in Madrid. It has become such a habit for me. And the answer is always the same, of course!

Every time I’m totally enthralled by the light in the Black Paintings. I sit there on a bench and I stare at them, almost not believing that that light is coming from the paintings, not from any additional light source. My friend David Frankel, the writer, wrote a little while ago an essay entitled “The Dog, devoted to that specific Goya painting, where he ponders on the mystery of the dog – the enigmatic loneliness of the animal, who is starring at… At what? So I went to the Prado Museum to:

A. solve a mystery,
B. make a self-portrait with The Dog,
C. report everything to David F.

But the results weren’t so optimistic:

A. I didn’t solve any mystery, including that one,
B. it was prohibited to make photos,
C. David F. only received a postcard of The Dog.

Then I moved on to Velázquez. I thought that this time it wouldn’t affect me so much. I thought that this time a religious masterpiece wouldn’t enchant me, but… It was like always – I just couldn’t move and I regret that there is no bench there to sit on (My legs hurt soooo much after walking kilometres around the city, so I understood a little better Christ’s suffering… ;-). One more time I decided that this is the most significant, the most important and the most powerful piece of art for me. For me – a catholic from birth, but not practicing. Yeah…, art is a mystery, that’s for sure…

Remembering my first visit to the Prado Museum years ago with my father and his fascination for Hieronymus Bosch (Spanish “El Bosco”) I moved slowly, very slowly, barely dragging my feet, to see his paintings. My dad was so terribly upset that I didn’t enjoy them then, so I wanted to find out how I feel now. It was the biggest surprise I could have. I just loved them, loved them, loved them! Nothing more, nothing less.

There are so many galleries and museums in Madrid that of course it is not possible to visit all of them being there for just a few days. But I could definitely recommend some of them:

If you like old empty buildings with souls, with a history, with that certain Something, if you love peeling paint in industrial spaces – yes, the Tabacalera is for you, even with no exhibition inside! But this time there was one and it was very special, an absolutely stunning exhibition by Castro Prieto – “CESPEDOSA”. (Unfortunately this exhibition is now finished.)

Juan Manuel Castro Prieto is a Spanish photographer based in Madrid. Perhaps I could call him a documentalist, but I don’t. Perhaps I shouldn’t call him a conceptual artist, but I do. Castro Prieto opened my eyes to “conceptual documentary” photography, as I have called it myself.

It is very difficult for me write about his exhibition, about his works. I entered into the Tabacalera, I saw empty spaces, a labyrinth of corridors and rooms. One photo here, another there. And it was like magic. Something unknown pulled me inside. Juan Manuel left me totally spellbound. Large formats, great quality – of course is an advantage, but The Soul, The Concept, that Something. It doesn’t happen often in documentary photography. But here…I felt that Castro Prieto first put his mind into every photo, second – his heart and soul, at the end he pressed the shutter. And for the first time in my life I started to desire a photo, his photo. This one to be specific, Cordero Pascual:

Of course this photo above is a photo of Castro Prieto’s photo, which I made during the “Cespedosa” exhibition. The original one is a lot “deeper”, if you know what I mean. And I’m asking Juan Manuel quietly – how it happens that you are such a great Observer? That you catch all these rare special moments around you? Do you arrange your surroundings even a little? It is hard to believe that you just happened to meet this young man above with that lamb.

That’s why (not knowing Castro Prieto personally) I believe that he uses everything from his own world and thanks to photography he creates another, not less real, world – Castro Prieto’s World. One of my favorites.

LAMB MEATBALLS WITH ANISE SEEDS inspired by Castro Prieto
500g minced lamb
1 small chopped onion
2 crushed cloves of garlic
1 egg
2-3 tbsp of bread crumbs soaked in 1/4 glass of water
salt
pepper
1 teaspoon of ground anise seeds*
1 teaspoon of turmeric
TO SERVE: parsley, rice, lemon juice

www-lamb5-canda-2016
Lamb meatballs with anise seeds / Klopsiki jagnięce z anyżem – Cuisine And Art

Mix everything well with bare hands. Shape into small balls (It is easier to do it with wet hands, so after making each ball wet your hands in cold water). Fry them in a very hot frying pan with a drizzle of olive oil.

Serve with rice and chopped fresh parsley. Squeeze some lemon juice on the top to add a zingy, aromatic flavour.

* If you don’t like anise seeds you HAVE TO try anyway! I didn’t like them either until I tried these lovely meatballs in Istanbul.

www-lamb3-canda-2016
Lamb meatballs with anise seeds / Klopsiki jagnięce z anyżem – Cuisine And Art


MADRYT, CASTRO PRIETO I KLOPSIKI JAGNIĘCE Z ANYŻEM

Istnieją miejsca na tym ziemskim padole, w których zakochuję się od pierwszej wizyty i które darzę miłością lata całe. Istnieją inne zaś, które potrzebuję odwiedzić wiele razy, by w końcu zakochać się. Madryt z całą pewnością należy do pierwszej grupy. To miasto, które nigdy mnie nie rozczarowało, a które oczarowuje mnie za każdym razem. Miasto, które odwiedzam dość regularnie od około 20 lat. Które, poza świetnym jedzeniem i piciem (jak zawsze zresztą w Hiszpanii), może poszczycić się genialnymi wprost muzeami i przepięknymi majestatycznymi kamienicami z ogromnymi eleganckimi wejściami.

Tym razem było tak samo. Oczywiście podróż odbyła się przez przypadek. Poczułam się zobligowana do niej, ujrzawszy przelot w dwie strony za 18 euro. Nie mogłam nie kupić biletów, po prostu nie mogłam i już! Będąc w Madrycie już tyle razy, wiedziałam dokładnie co chcę zobaczyć przez te kilka dni. Potrzebowałam wygodnych butów i dachu nad głową. Dach nad głową znalazłam szybko – w samym centrum, by nie tracić cennego czasu na dojazdy. Urocze małe mieszkanko Studio La Latina, które miało wszystko to, czego dusza potrzebuje (lodówka, ekspres do kawy i korkociąg). A stąd pieszo od 3 do 10 minut do Trzech Kulturalnych Gigantów, do tych trzech obłędnych, fantastycznych i zapierających dech w piersiach muzeów, w których KAŻDY znajdzie coś dla siebie z KAŻDEGO rodzaju sztuki – Muzeum Prado, Muzeum Reina Sofia i Muzeum Thyssen-Bornemisza. I to nie koniec dobrych wiadomości! Każde z nich ma kilka godzin tygodniowo wejściówki za darmo (dot. stałych ekspozycji)! Owszem, nawet zimą trzeba postać 5-20 minut w kolejce (warto więc przyjść wcześniej i nie bać sie długiego ogonka, bo on kurczy się szybko), ale jest to gratka!!! W sezonie letnim nie mam pojęcia jak to jest, bo wtedy nie zwiedzam, zaszywam się w domu, unikając turystycznych tłumów. Ewentualnie chowam się pod wodą, nurkując w ciszy i spokoju.

Tym razem madrycki plan był następujący. Prado. Francisco Goya z Czarnymi Obrazami, a przede wszystkim z „Psem”. I Velázquez z “Ukrzyżowanym Chrystusem”. Za każdym razem, odwiedzając hiszpańską stolicę, lecę przywitać się z Psem i zobaczyć Chrystusa. Za każdym razem zastanawiam się – może teraz nie będzie tak genialnie? Może już się „przyzwyczaiłam”? Może jednak, będąc jedynie Katoliczką z urodzenia, religijny obraz nie wywoła tych samych wrażeń, a portret Psa okaże się jedynie portretem psa? Oczywiście wywołuje te same wrażenia albo jeszcze większe! Pies nie jest jedynie psem! I za każdym razem wbija mnie w ziemię. Nie mogę mówić. Dech mi zapiera. Zamieram. Na dole u Goyi (dolne piętro muzeum) raz jeszcze sprawdzam światło. Czy aby to na pewno poświata z Czarnych Obrazów? Nie ukryli gdzieś dodatkowych lamp? Nie ukryli. Goya po prostu tak potrafił i już. Siedzę więc na ławeczce i patrzę.

Tym razem miałam zadanie, związane z Psem. Przyjaciel pisarz – David Frankel – poświęcił temuż esej, zatytułowany (jakżeby inaczej) „Pies”, w którym zastanawiał się nad samotnością zwierzęcia, jego wyobcowaniem, a przede wszystkim na co on tak patrzy? Czegoż psina wypatruje? Poszłam więc by:

A. zgłębić tajemnicę,
B. zrobić autoportret z tymże,
C. zdać relację David’owi F.

Niestety rezultaty nie przyniosły spodziewanych rezultatów:
B. tajemnica pozostała tajemnicą,
C. nie można było robić zdjęć,
D. David F. otrzymał jedynie kartkę pocztową z Psem.

Mogłam już spokojnie udać się do Velázquez’a. Udać się to może źle powiedziane. Powłóczyć się, ledwo ciągnąc obolałe stopy. Przemieszczając się w najwolniejszym tempie z możliwych i tylko dzięki temu, że cel był zbożny (dosłownie). I przed tym Chrystusem raz jeszcze zamarłam. Stanęłam jak słup, bo z jakiś bardzo niezrozumiałych dla mnie względów w tej sali nie ma ławeczki niestety. I tak stałam, wbijając ślepia i myśląc o bólu. I tym chrystusowym i moim własnym. Sztuka jest tajemnicą z całą pewnością.

Przypomniała mi się moja pierwsza wizyta w Muzeum Prado. 20 lat temu. Z Ojcem, który pognał do Hieronim’a Bosch’a i oboje nie mogliśmy się nadziwić, że (wtedy) tenże nas dzielił. Ojciec zupełnie zafascynowany twórczością. Ja totalnie niewzruszona i nie rozumiejąca. Tym razem jednak … oszalałam na punkcie Bosch’a! Pokochałam Go miłością żarliwą, gorącą i namiętną. I nie mogłam przestać żałować, iż nie wybrałam się do Prado kilka miesięcy wcześniej, kiedy to była olbrzymia wystawa Bosch’owskich dzieł. Potem było odrobinę gorzej, kiedy to w każdej księgarni natykałam się na jakiegoś obcego mi zupełnie „El Bosco”, który był jak Hieronim. Oślepiona, otępiała bólem (nóg) nie skojarzyłam, iż Hiszpanie Bosch’a nazywają „El Bosco”. Bosko!

Oczywiście Madryt ma tyle do zaoferowania, że jedyną metodą (jedyną i słuszną) byłoby zamieszkanie tam, by zwiedzać wszystkie muzea i galerie. Mając jedynie kilka dni do dyspozycji mogę z czystym sumieniem polecić (oprócz ww muzeów oczywiście!):

Jeśli lubisz puste industrialne przestrzenie z odłażącą ze ścian farbą Tabacalera jest dla Ciebie, nawet jeśli nie ma w niej wystawy! Podczas mojej wizyty była i to genialna – Castro Prieto „CESPEDOSA”. (Niestety już jej nie ma.)

Juan Manuel Castro Prieto jest hiszpańskim fotografem, mieszkającym w Madrycie. Być może mogłabym Go nazwać dokumentalistą, ale nie potrafię. Być może nie powinnam nazwać Go „artystą konceptualnym”, ale tak właśnie czynię. Castro Prieto otworzył mi oczy i znalazłam w Jego twórczości coś, co nazwałam na użytek własny „konceptualnym dokumentem”. Bo jakże inaczej mogłabym, patrząc na Jego gigantyczne fotografie o zupełnie niespotykanej magii i tym Czymś? Czy jest tylko i wyłącznie tak świetnym Obserwatorem? Czy też aranżuje przestrzenie wokół siebie w mniejszym lub większym stopniu?

Dla mnie jako fotografa, bycie pod tak ogromnym wrażeniem wystawy zdjęć, jest bardzo rzadkie. Podczas tych już około 20 lat życia z fotografią obok, podczas obejrzenia mnóstwa wystaw i zwiedzania festiwali fotografii, na palcach jednej ręki chyba mogę policzyć Takie wystawy. TE. Te wyjątkowe, Te, o których tak trudno mi napisać, bo nie wiem jak po prostu. I tu nagle w starej, obskurnej bądź co bądź fabryce tytoniu, wśród labiryntu korytarzy i kolejnych pomieszczeń zjawia się Castro Prieto ze zdjęciami rodzin, portretami, talerzem jabłek. Bez żadnych dziwów-cudów. Bez różowych nagości i kilometrowych teorii. Dobra stara tradycyjna fotografia z duszą. Tak, tego słowa mi brakowało. Bo Juan Manuel fotografuje po pierwsze z Ideą, po drugie z Duszą i Sercem. I dopiero wtedy naciska spust migawki. I wciąga do swojego świata, który stał się jednym z moich ulubionych, a zdjęcie „Baranka Paschalnego” (powyżej) stało się obiektem mego pożądania. Po raz pierwszy w życiu zapragnęłam posiadania czyjejś fotografii. Ta, którą prezentuję na blogu, jest jedynie moim zdjęciem zdjęcia Prieto Castro, nie jest więc takim „głębokim” ani „czystym”. Brak mi słów.

KLOPSIKI JAGNIĘCE Z ANYŻEM zainspirowane twórczością Prieto Castro
500g mielonej jagnięciny
1 mała posiekana cebula
2 ząbki zmiażdżone ząbki czosnku
1 jajko
2-3 łyżki bułki tartej namoczonej w ¼ szkl. wody
sól
pieprz
1 łyżeczka kurkumy
1 łyżeczka sproszkowanego anyżu*
DO PODAWANIA: ryż, posiekana natka pietruszki, sok z cytryny

Wymieszaj wszystko dokładnie (najlepiej rękoma). Formuj kulki wielkości golfowych, najłatwiej robi się to rękoma, zmoczonymi w zimnej wodzie, mięso wtedy nie przykleja się. Smaż na gorącej patelni z odrobiną oliwy.
Podawaj z ryżem i posiekaną natką pietruszki. Skrop z sokiem z cytryny, by dodać jeszcze więcej aromatu i zbalansować wszystkie smaki.

* Jeśli nie lubisz anyżu, to i tak MUSISZ go dodać i spróbować! Je też go nie lubię, poza tym jednym jedynym (jak na razie) wyjątkiem!
P.S. Nie podoba mi się słowo „klopsiki”. A to klops! Ani „pulpeciki”, kojarzące mi się z pulchnym dziecięciem. „Kulki mięsne” – nie. I „kuleczki” również. Jakieś pomysły może?????

P.S. Ten wpis dedykuję mojej przyjaciółce – świetnej artystce Joannie Borof ze specjalnymi podziękowaniami “za wszystko”! Przepięknego Madrytu!

eng

 

About fava beans and The Silence Of The Lambs

above / powyżej: FAVA BEANS / BÓB by Cuisine And Art


pl

Every country has his own customs, even if you think about fava beans, or broad beans if you prefer. I grew up with the belief, that fava beans grew in small plastic bags! I always saw them already out of their pods and sold ready packed. Half or one kilo, plus perhaps a gram of plastic, tied in a knot at the top. You opened it and there was a strange smell of sweaty fava beans. No, I prefer to use “broad” here, it seems more sweaty and not so sophisticated as “fava”. Anyway, I ate them perhaps once a year, cooked, salted, with a little butter and sometimes chopped parsley or dill. I was never waiting for the right season, I never dreamt about them and I could easily live without them.

Until … I saw them in Catalonia for the first time in their pods (which you can eat too, when they are very young). It was about ten years ago in a small village market, on the beautiful Mediterranean coast. And … I didn’t recognise them! I had no clue what I was staring at! I had no idea what “habas” meant! So of course I bought them and asked a friend to explain to me what they were and what to do with them. And … I fell in love with fava beans! Catalans and the Spanish like fava beans with a little olive oil, garlic and sometimes with small cubes of fried jamón (dry-cured ham) or chorizo (sausage with paprika). Usually they are served as tapas and you can enjoy them with wine or beer. Pure and simple with a richness of flavours!

fava-beans2-diptych

You can prepare your own fava bean party – buy a few kilos of fava beans in their pods, add a few bottles of wine (a nice Chianti, maybe), invite friends to enjoy with you the hard job of shelling (hulling? peeling of husks? unpodding? depodding?) They can work, and then you can prepare your feast together! And when you start to eat the fava beans there will be silence. A silence of pleasure, sometimes interrupted by murmurs of delight.

Toulouse-Lautrec used to prepare broad beans in a different way – with cream.

FAVA BEANS WITH CREAM (inspired by Toulouse-Lautrec, Joyant)

1kg fava beans (without husks)
green onons or Catalan “calçots” (a type of scallion or green onion from Catalonia)
salt, pepper
olive oil
fresh cream
1/2 lemon + lemon zest

Heat the frying pan, put in some olive oil, add broad beans and fry them for about 1-2 minutes, adding a little splash of water. Season with salt and pepper. Set aside. Pour fresh cream into the frying pan, add salt and lemon juice. Let it warm and reduce a little. Pour it onto a plate. On the top put fava beans, chopped green onons or calçots (if you are in Catalonia now) and lemon zest.

But … if you really want to impress your friends you will need to put yourself out and prepare:

THE LAST “SILENCE OF THE LAMBS” SUPPER
(OR FAVA BEANS WITH LIVER AND CHIANTI)

Rules:
1. Find a field with lambs.
2. Convince Anthony Hopkins to come (if that’s not possible – you will need a projector).
3. Don’t tell your guests what kind of liver you are going to eat!!! Just smile cryptically, remembering that silence is golden!

Ingredients:
1/2 kg lamb liver
1/2 kg fava beans (without shells/unshelled)
2 onions
2 cloves garlic
2 bay leaves
salt, black pepper
Chianti

Slice the onions and fry them gently in olive oil, adding some salt and bay leaves. When the onions are beautifully golden add the lamb liver. Fry until brown. Add the fava beans. Season well. Splash in a little Chianti and wait a minute or two. Serve with more Chianti in a field with the lambs for company (of course they will be quiet, knowing that you are going to eat the livers of their family and friends). When you finish Anthony Hopkins should have the last word at your Last Supper. If that’s not possible you can project as below:

“I ate his liver with some fava beans and a nice Chianti.” / “Właśnie zjadłem jego wątrobę z bobem i popiłem wybornym Chianti.”

P.S. A few days ago, by pure chance, I discovered the great vegan cookbook “Jadlonomia” written by Marta Dymek from Poland, where there is a recipe for fava bean husks baked on a bed of salt. A great idea to use that which we normally discard! I just had to write about it. Marta also has a fantastic blog www.jadlonomia.com. And even if you do not speak Polish* (not yet!) – you can enjoy looking at the photos and I assure you – you will become very HUNGRY!

jadlonomia marta dymek

* Marta Dymek cookbook is available now in German -“Zufällig vegan



O BOBIE I MILCZENIU OWIEC

Co kraj to obyczaj, nawet jeśli chodzi o … bób! Ba! Nawet jeśli chodzi o jego nazwę czy nazwy! Otóż w Polsce bób to bób i basta! W Wielkiej Brytanii natomiast określany jest zamiennie jako „fava beans” oraz „broad beans”. „Fava” brzmi bajecznie, wytwornie, unosi się gdzieś elegancko w przestworzach. „Broad” bardziej przyziemnie zerka gdzieś spocone, znużone, przybrudzone. Tyle gwoli wyjaśnienia.

Jako dziecię, rosnąc w Polsce, byłam święcie przekonana, że bób rośnie w plastikowych przezroczystych torebkach. Zawsze, ale to naprawdę zawsze, widywałam go właśnie w takiej postaci. Nie żadne strączki, natura, urok. Napchany, pozbawiony ochrony wszelakiej, duszący się własnym zapachem, odgrodzony od świeżego powietrza kilogram lub pół, szczelnie zamknięty mocnym supłem plastiku. Nie przepadałam za bobem, nie uwodził mnie, nie tęskniłam więc i nie wyczekiwałam. Spocone ziarna z oblepiającym odorem duchoty. Zjadałam więc bób klasycznie – raz do roku z masłem i ewentualnie natką pietruszki czy koperkiem, mogąc zapomnieć o nim na kolejnych dwanaście miesięcy.

Wszystko zmieniło się, gdy razu pewnego udałam się na kataloński niewielki ryneczek, gdzieś u wybrzeży śródziemnej błękitnej wody. Zobaczyłam ogromne zielone strąki czegoś, czego zupełnie nie znałam, a przynajmniej tak mi się wydawało. Nie znałam również hiszpańskiego słowa „habas”. Od razu więc zakupiłam siatę całą i pognałam do katalońskiej przyjaciółki, która szybko wyjaśniła mi wszystko. Moje zdziwienie nie miało granic. Radość również, bo okazało się, że samo obieranie jest wyjątkowo łatwe, a przyrządzanie bardzo szybkie. Oliwa, czosnek i ewentualnie „jamón” (suszona szynka) lub „chorizo” (kiełbasa z papryką). Do tego wino i już! Pyszności! Poza tym można również przyrządzić same łupiny, ale muszą być bardzo młode.

O tej porze roku polecam więc imprezę z bobem w roli głównej. Bobem po polsku, hiszpańsku czy według receptury Toulouse-Lautrec’a, w której to bób podawał ze śmietaną.

BÓB W ŚMIETANIE (inspiracja: Toulouse-Lautrec, Joyant)
1 kg obranego bobu
młode cebulki z zielonymi pędami lub katalońskie “calçots” (gatunek niewielkich cebul, uprawianych w Katalonii, podobnych do szczypioru lub młodych porów)
sól, pieprz
oliwa z oliwek
kwaśna śmietana
sok i skórka z ½ cytryny

Rozgrzej patelnię, wlej odrobinę oliwy z oliwek. Dodaj bób i smaż go przez minutę lub dwie, dodając trochę wody, by wytworzyła się para. Dopraw solą i pieprzem. Odłóż na bok. Na patelnię wlej kwaśną śmietanę, dodaj sól i sok z cytryny. Podgrzej i poczekaj aż się zredukuje. Wlej na talerz. Połóż bób, posiekane cebulki z pędami (jeśli jesteś w Katalonii o odpowiedniej porze roku – calçots) i posyp startą skórką z cytryny.

Ale jeśli naprawdę chcesz zaimponować swoim gościom, jeśli pragniesz, by zapamiętali Twój posiłek do końca życia – oto receptura:

OSTATNIA WIECZERZA MILCZENIA OWIEC
CZYLI BÓB Z WĄTROBĄ JAGNIĘCĄ I CHIANTI

Zasady:
1. Kolacja musi odbyć się na polu lub łące w otoczeniu owiec.
2. Należy przekonać Anthony Hopkins’a, by przybył na kolację jako Gość Honorowy. W przypadku niemożliwości tegoż, należy zorganizować projektor.
3. Pod żadnym pozorem nie mówić nikomu, ale to naprawdę NIKOMU, czyją wątrobę będziecie jeść. Jeśli ktoś z gości zapyta – należy uśmiechnąć się tajemniczo, pamiętając, iż milczenie jest złotem.

Składniki:
½ kg wątroby jagnięcej
½ kg bobu (bez łupin)
2 cebule
2 liście laurowe
sól, pieprz
wino Chianti w ilości nieograniczonej

Pokrój cebulę w plasterki i podsmaż na oliwie z oliwek, dodając odrobinę soli oraz liście laurowe. Kiedy cebula będzie zeszklona, dodaj pokrojoną wątróbkę i smaż, aż będzie złocista. Dodaj bób. Przypraw. Wlej odrobinę wina (jeden kieliszek lub pół) i odczekaj minutę albo dwie, aż odparuje. Podawaj razem z winem Chianti na łące lub polu wśród owiec, które z pewnością będą milczeć, czując intuicyjnie, że zjadacie wnętrzności ich braci i sióstr. Kiedy skończycie waszą Ostatnią Wieczerzę, ostatnie słowo wygłosi Anthony Hopkins. Gdyby Go jednak zabrakło, należy wyświetlić ten oto fragment (Milczenia Owiec), który znajduje się powyżej (w tekście po angielsku).

P.S. Kilka dni temu, zupełnie przypadkowo natrafiłam na fantastyczną książkę kucharską autorstwa Marty Dymek – „Jadłonomia”, w której Marta przygotowuje łupiny bobu pieczone na soli. Nie mogłabym o tym odkryciu nie wspomnieć – świetna wegańska książka, świetny wegański blog www.jadlonomia.comPolecam! Z uśmiechem, słońcem, radością życia i spożywania!

eng