above / powyżej: Paul Gauguin “TAHITIAN WOMAN WITH A FLOWER” (Vahine no te tiare) 1891
„What is going on in this world?!” – she asked, ending the phrase with an exceptionally bent from all the burdens of the world question mark and firmly stuck in the ground, straight as a string exclamation mark. It was Friday. She surprised me so much that without thinking I took for a fact that I didn’t know something. That I missed something. Something important. Very important. I avoid news, I don’t read newspapers and I adopt the tactic of looking for nice things, beautiful ones, those which bring me happiness. This tactic is very hard, risky and the road is extremely bumpy. This time it turned out that I did not miss anything. Nothing new, nothing shocking had happened. It was what it was. Enough is enough. And I had already started to feel guilty about my naive ignorance. Fortunately, I was able to safely return to the topic that currently is my 100% concern – … sweet potatoes.
I don’t remember when I tried them for the first time. Anyway, a long time has passed since that forgotten moment, for sure. And I’ve managed to eat them many times, in savory and sweet dishes. Baked. Stewed. Fried. Deep fried. With skin. Without. In soups. Cakes. Creams. In a cheesecake. And as chips. All these methods were good, but none of them ever deprived me of this deeply rooted „but”. This „but” quietly, but constantly repeating itself. This monotonous „but” drilling a hole in my head. They were definitely too sweet in savory dishes and too savory in sweet ones. My research had already taken many long years. But at the back of my mind there was a deeply entrenched belief that sweet potatoes could be divine and that one day I would miss them. That I would miss not just their warmth and the promise of sun in their color, not just Gauguin’s visions of paradise, but something more. I felt subconsciously that relief would come, that satisfaction would be fulfilled.
A sweet potato baked the day before, tempted much, although at the same time it resisted ordinariness. I cut it in half, showing this extraordinary warm colour. I smiled (Yes! It occurs that a sweet potato can make someone smiles! This is very important information, especially nowadays!). In a flash I relocated to Tahiti. Teleportation turned out to be possible. I swapped cold, rainy and dark at this time of the year Europe, for the sunny and warm island in the Pacific Ocean. Finally I felt calm, strong, full of energy. I felt happy. I mashed the potato with a fork, not removing the skin (ZW!), which gives texture and plenty of goodness (I don’t like to waste it). Then I mixed the dark pulp, the colour of the setting sun, with an egg, which was accidentally smashed on the morning of that fateful day and scrupulously kept in a white cup. A pinch of salt and a little flour were needed, hot frying pan with a splash of olive oil, nothing more. I applied the quite loose mixture with a spoon, not wanting it to be too dense. I fried it until it was golden on each side. The natural sugar of the sweet potato was starting to caramelize, giving off a heavenly smell. Since that moment I was sold. I knew that I will be missing it, dreaming about it, waiting with longing for it. I sprinkled cinnamon on my potato patty, wondering if Paul (Gauguin) would like it. I added some sour cream to break the sweetness. If I wouldn’t have had sour cream I would use any (sweet) cream and some lemon juice squeezed on the top. The balance of flavors in paradise is obligatory too and you cannot get rid of it lazily. Nor can salt be ignored for the sake of this heavenly harmony. Then there was silence, which lasted. My body started to warm up from the inside. No word could come into being at that particular moment. Paul looked at me, painting with intensive colours in the company of beautiful women. An enduring and comfortable perfection was born. But as happens with any moment – it fled quietly, followed by the promise of repetition.
SWEET POTATO PATTIES inspired by Paul Gauguin
1 sweet potato 1 egg 1 heaped tbsp. flour is at least 9 months old!) pinch of salt
To serve: cinnamon sour cream or sweet cream with a little lemon juice
VEGAN version: Use 2 tbsp. potato or corn starch (“maizena“) instead of an egg.
Bake whole sweet potato (with skin) in aluminum foil in 180°C oven until soft. Let it cool. Mash it (you can chop the skin), mix with an egg, flour and salt. Heat the frying pan, add some olive oil. Form with spoon sweet potato patties, place them in a hot frying pan. Fry until golden on each side. Serve with a sprinkle of cinnamon and sour cream (you can add some sugar) or, with any sweet cream and a squeeze of lemon juice.
PLACKI ZE SŁODKICH ZIEMNIAKÓW, PAUL GAUGUIN, TELEPORTACJA I SZCZĘŚCIE
„Co się dzieje na tym świecie?!” – zapytała, skończywszy wyjątkowo zgiętym od wszelakich ciężarów tego świata znakiem zapytania i mocno wbitym w ziemię, wyprostowanym jak struna wykrzyknikiem. Był piątek rano. Zaskoczyła mnie tak bardzo, że bez zastanowienia przyjęłam za fakt to, iż czegoś nie wiem. Coś mnie ominęło. Coś ważnego. Bardzo ważnego. A ja przecież unikam wiadomości, nie czytam gazet i przyjmuję taktykę poszukiwania rzeczy miłych, pięknych, po prostu przynoszących mi radość. Taktyka trudna. Ryzykowna. Wyboista. Tym razem okazało się, że nic mi nie umknęło, że nic się nowego wstrząsającego nie wydarzyło, że jest jak jest i już. Wystarczy. A przecież zaczynałam czuć się winną swojej naiwnej ignorancji. Na szczęście mogłam bezpiecznie wrócić do zajmującego mnie aktualnie w 100% tematu. Tematu słodkich ziemniaków.
Nie pamiętam kiedy po raz pierwszy spróbowałam ich. W każdym razie od tamtego zapomnianego momentu minęło z całą pewnością sporo czasu, w ciągu którego jadłam je na wytrawnie i na słodko. Pieczone. Duszone. Smażone. Smażone w głębokim tłuszczu. Ze skórką. Lub bez. W zupach. Ciastach. Kremach. W serniku. Jako frytki. Wszystkie z możliwych sposobów były dobre, ale nigdy nie pozbawiły mnie tego głęboko siedzącego „ale”. „Ale” cichutko powtarzającego się. Takiego monotonnego. Wiercącego dziurę w brzuchu. W wytrawnościach zdecydowanie za słodkie. W słodkościach za wytrawne. Lata poszukiwań całe. W głowie gdzieś głęboko zakorzenione przekonanie, że z całą pewnością mogą być genialne, że mogę za nimi tęsknić. Nie tylko za ich ciepłem i obietnicą słońca w kolorze. Nie tylko zawsze przywodzącą na myśl gauguin’owską wizję raju. Czułam podskórnie, że kiedyś przyjdzie ukojenie, że satysfakcja w pełni zostanie zaspokojona.
Słodki ziemniak upieczony dnia poprzedniego w piecu kusił bardzo, choć jednocześnie bronił się przed zwyczajnością. Przekroiłam go na pół, ukazując tą niezwykłą ciepłą barwę. Uśmiechnęłam się (Tak! Okazuje się, iż słodki ziemniak może wywołać uśmiech! To bardzo ważna informacja, szczególnie w dzisiejszych czasach!). Błyskawicznie przeniosłam się na Tahiti. Teleportacja okazała się możliwa. Zamieniłam zimno i deszcz ciemnej o tej porze roku Europy na słońce i gorąc wysp Oceanu Spokojnego. Spokojna też się poczułam, jednocześnie silna, pełna energii, szczęśliwa. Widelcem rozgniotłam ziemniaka, nie pozbawiając go skórki. Skórka dodaje innej tekstury, jest pełna dóbr, nie lubię jej tracić. Ciemną masę koloru zachodzącego słońca wymieszałam z jajkiem, które przypadkowo zostało rozbite rankiem tegoż pamiętnego dnia i skrupulatnie zachowane w białej filiżance. Szczypta soli, odrobina mąki. Patelnia, chlust oliwy z oliwek. Łyżką nakładałam luźną masę, chcąc, by była jak najmniej zbitą. Smażyłam do zarumienienia. Z jednej strony. Z drugiej. Naturalny cukier ziemniaka karmelizował się, wydając przy tym niebiański zapach. Wiedziałam już, że będę tęsknić, marzyć, czekać z utęsknieniem. Na talerzu posypałam cynamonem, zastanawiając się czy Paul (Gauguin oczywiście) by tak lubił. Dodałam odrobinę kwaśnej śmietany dla złamania wszystkich słodkich nut. Gdybym kwaśnej nie miała, użyłabym innej, ale pokropiłabym sokiem z cytryny. Balans smaków w raju obowiązuje i nie można się go leniwie pozbywać. Nie można też zignorować soli dla tejże harmonii. Była cisza. Która trwała. Ciało ogrzewało się od środka. Żadne słowo nie było w stanie powstać. Trwała doskonałość. Komfortowa. Paul przypatrywał się w gronie pięknych kobiet, malował intensywnymi kolorami. Moment doskonały narodził się i jak to z momentami bywa – umknął cichutko, śledzony obietnicą powtórzenia. TO się wydarzyło. Cały ten świat.
PLACKI ZE SŁODKICH ZIEMNIAKÓW inspirowane twórczością Paul’a Gauguin’a
Do podania: odrobina cynamonu kwaśna śmietana lub słodka śmietana z odrobiną soku z cytryny
Dla WEGAN: Zamiast jajka użyj 1-2 łyżki skrobi ziemniaczanej (“mąka ziemniaczana“) lub kukurydzianej (“maizena“)
Upiecz całego ziemniaka (ze skórką) owiniętego w folię aluminiową w piekarniku nagrzanym do 180°C. Ostudź. Widelcem dokładnie rozdrobnij na prawie gładką masę (skórkę możesz pokroić). Dodaj jajko, mąkę i sól. Masę formuj łyżką i wrzucaj na gorącą patelnię z odrobiną oliwy lub oleju. Smaż aż do zrumienienia po obu stronach. Podawaj z cynamonem i kwaśną śmietaną lub słodką śmietaną i sokiem z cytryny, w razie potrzeby posyp cukrem.
In 2019 during Art Basel Miami Beach, Maurizio Catellan presented his “Comedian” – a banana taped to the Perrotin Gallery wall with duct tape. It was created as an edition of 3. Two of them were sold for $ 120 000, the third one was eaten by the artist David Datun.
David Datuna just ate the “Comedian” by Maurizio Cattelan / David Datuna właśnie zjadł “Komedianta”; photo/foto: Eva Uzcategui (Reuters); from/z: The Guardian
The new owners of Catellan’s bananas assured that they had bought an art idea, perfectly knowing the price of bananas in a food market and that the banana in the exhibition was changed every few days.
Today I weighed a banana. The Canarian banana to be precise (these bananas are smaller, firmer and their flesh is slightly orange. I like them better, perhaps because I lived for a short period in the Canary Islands). The banana weighed 150 grams – 100 grams of flesh and 50 grams of skin. It was easy then to calculate that the part uneaten by David Datuna, the banana skin, was quite an expensive waste ($ 40 000).
Not allowing any waste in the kitchen nor throwing money into the bin, I use banana skins to make cakes and chutneys. $ 120 000 vs almost free food! What a saving! And if I would like to sell my chutney, I would have to consider the fact that one small jar contains 3 banana peels. 3 times 40 000 equals $ 120 000. 1 jar of chutney has the same value as Catellan’s „Comedian”.
ALMOST BLACK BANANA SKIN CHUTNEY
3 organic banana skins (they can be frozen) 1 small onion (I used onion from Figueres, which is a Catalan variety) 1 small old apple (I found one like this in the fridge, which is not surprising at all. It’s June, so this poor apple is at least 9 months old!) 1 tsp salt 1 tsp black pepper 1 tsp turmeric 1 tsp ginger 1 tsp cinnamon 1 bay leaf ½ glass sugar 1 tbsp honey ½ glass vinegar (I used the leftovers of pickled chillies, but I added ¼ glass vinegar) splash of olive oil
Cut the ends off the banana skins. Chop them (if they are frozen they should be prepared in that way before putting them in the freezer; you don’t need to defreeze them). Pour some olive oil into a deep frying pan or pot, add spices (excluding the cinnamon) and bay leaf, fry for about 1 minute until you smell the beautiful aroma. Add chopped onion and steam for a short time (you do NOT want onions to be golden!). Add banana skins, mix everything. Pour in vinegar and sugar, stew with the lid on, on a low heat, until banana skins are soft. Add some water if needed. At the end add honey and cinnamon, stew for a couple of minutes more.
Put into sterilized jars and immediately turn them upside down for a few hours. You can store this chutney for months, remembering that older chutney means better chutney. Unfortunately I couldn’t resist and I ate all of it within one week.
Almost black banana skin chutney is great on toast (you can make it from stale/hard bread, which will soften during toasting) with brie, feta cheese or smoked tofu.
And what about Andy Warhol? What was he doing with banana skins after painting the fruit, making a photograph of it or after eating the flesh?
Andy Warhol eating banana self portrait / Andy Warhol jedzący banana autoportret; 1982
Andy Warhol “Bananas” / “Banany”; from / z: The Guardian
I have no idea. What I know is that he wasn’t in the habit of wasting food. At least the food he was ordering in restaurants, which was the main part of his “NY diet”, described by himself in 1975 in the book „The Philosophy of Andy Warhol (From A to B And Back Again)”. Not wanting to gain weight (I know that problem!), Warhol used to order in restaurants food that he didn’t like. At a time when his fellow diners were enjoying the meal he would do anything but eat. At the end he would ask the waiter to prepare a doggy bag, no matter what class of restaurant it was. After leaving he would give the meal to any accidentally encountered homeless person.
Would this homeless person be happy with a banana peel, even the one worth $ 40 000? I dare to doubt, unless they could (and they would) monetize it. But I’m pretty sure that they would be very happy getting a jar of banana skin chutney!
Andy Warhol “The Philosophy od Andy Warhol (From A To B And Back Again)”
MAURIZIO CATELLAN, BANAN WARTY 120 000 $ I CHUTNEY ZE SKÓREK BANANOWYCH
W 2019 roku podczas Art Basel Miami Beach Maurizio Catellan zaprezentował „Komedianta” („Comedian”) – banana przyklejonego do ściany za pomocą srebrnej zbrojonej taśmy. Praca zaistniała w edycji 3 sztuk w cenie 120 000 dolarów każda. Dwie zostały sprzedane, trzecią zjadł artysta David Datuna. Nowi właściciele bananów zarzekali się, iż zdają sobie sprawę, że zakupili ideę sztuki, ponieważ po pierwsze znają wartość sklepową owoców, po drugie banany podczas wystawy regularnie zostawały wymieniane.
Zważyłam dzisiaj banana. Kanaryjskiego – ze względu na sentyment związany z miejscem, gdzie przez jakiś czas mieszkałam. Banany kanaryjskie są mniejsze, bardziej zwarte i mają miąższ o nieco pomarańczowym odcieniu. Banan ważył 150 gramów, z czego miąższ 100 gramów, a skórka 50 gramów. Łatwo więc policzyć, iż niezjedzona przez Davida Datunę skórka od banana była dość drogim odpadem (40 000 dolarów).
Nie pozwalając na marnotrawstwo w kuchni i na wyrzucanie pieniędzy do śmieci, skórki od bananów wykorzystuję do robienia ciast lub chutney. 120 000 dolarów przeciwko prawie darmowemu jedzeniu! Jakaż oszczędność! Jeśli chciałabym jednak sprzedać moje chutney, musiałabym wziąć pod uwagę fakt, iż w małym słoiczku mieszczą się 3 skórki bananowe, czyli 3 razy 40 000 równa się 120 000 dolarów. Słoiczek chutney wart tyle samo co praca Catellana.
PRAWIE CZARNE CHUTNEY ZE SKÓREK OD BANANA
3 bio skórki od banana (mogą być mrożone) 1 mała cebula (użyłam cebuli z Figueres, popularnego gatunku w Katalonii) 1 małe starzejące się jabłko (takie znalazłam w lodówce, jest w końcu czerwiec i to jabłko ma z 9 miesięcy!) 1 łyżeczka soli 1 łyżeczka pieprzu 1 łyżeczka kurkumy 1 łyżeczka imbiru 1 łyżeczka cynamonu 1 listek laurowy ½ szklanki cukru 1 łyżka miodu ½ szkl octu (użyłam zaprawy po ostrych papryczkach w occie, dodałam ¼ szkl octu) oliwa z oliwek
Odetnij końcówki od bananowych skórek, a same skórki drobno pokrój (jeśli są mrożone, to powinny być tak przygotowane przed mrożeniem; nie ma potrzeby rozmrażania!). Na głęboką patelnię lub do garnka wlej odrobinę oliwy z oliwek, dodaj przyprawy (z wyjątkiem cynamonu) i liść laurowy, podsmaż przez minutę, aż zaczną pachnąć. Wrzuć posiekaną cebulę i duś razem przez krótką chwilę (cebula nie ma się zezłocić!). Dodaj bananowe skórki, wymieszaj. Wsyp cukier, wlej ocet i duś pod przykrywką na małym ogniu, od czasu do czasu mieszając. W razie potrzeby dolewaj odrobinę wody. Gdy bananowe skórki będą miękkie – dodaj miód i cynamon, duś jeszcze chwilę.
Wkładaj do wypasteryzowanych słoików, gorące postaw do góry nogami na kilka godzin. Możesz przechowywać miesiącami długimi, pamiętając, iż chutney potrzebuje czasu – im starsze tym lepsze. Ja niestety nie wytrzymałam i zjadłam wszystko w ciągu tygodnia.
Prawie czarne chutney z bananowych skórek jest genialne na tostach (możesz zrobić ze starego suchego chleba, który zmięknie podczas obróbki termicznej w tosterze) z serem brie, fetą lub wędzonym tofu.
A Andy Warhol? Co robił ze skórkami od bananów po ich namalowaniu? Po zjedzeniu ich miąższu? Nie wiem. Wiem jednak, iż nie miał w zwyczaju marnowania jedzenia. Przynajmniej tego, którego nie zjadał w restauracjach, co stanowiło część jego „nowojorskiej diety”, opisanej przez samego artystę w 1975 roku w książce „Filozofia Warhola od A do B i z powrotem”. Nie chcąc przytyć, Warhol postanowił zamawiać w restauracjach jedynie to, czego nie lubił. W czasie, gdy współbiesiadnicy rozkoszowali się daniami, Andy robił wszystko poza jedzeniem. Na koniec prosił kelnera o zapakowanie niezjedzonego posiłku na wynos. Robił to zawsze, bez względu na klasę lokalu, by po wyjściu z restauracji obdarować posiłkiem przypadkowo napotkanego bezdomnego.
Andy Warhol eating banana self portrait / Andy Warhol jedzący banana autoportret; 1982; from / z: The Guardian
Czy przypadkowy bezdomny ucieszyłby się ze skórki banana, nawet tej wartej 40 000 dolarów? Śmiem wątpić, no chyba że mógłby (i udałoby mu się) ją spieniężyć. Ucieszyłby się jednak z całą pewnością ze słoiczka chutney z bananowych skórek!
„Filozofia Warhola od A do B i z powrotem”; Wydawnictwo Twój Styl
Wczorajsze szaleństwa Balu Urodzinowego Henryka niestety zaliczyć trzeba już do przeszłości. Dziś Krajobraz Post Imprezowy wygląda tak i ktoś to musi posprzątać!
P.S. More about Daniel Spoerri and remains here. / Więcej o resztkach i wyjątkowym Danielu Spoerri’m tutaj.
above / powyżej: CHOCOLATE SWEET CHESTNUT TART FOR TOULOUSE-LAUTREC / CZEKOLADOWO-KASZTANOWA TARTA DLA TOULOUSE-LAUTREC’A BY CUISINE AND ART
Henri Toulouse-Lautrec “The Flower Seller” / “Kwiaciarka” 1894; from/z: wikiart.org
Cakes, birthday cakes, flowers. Oops, the flowers are already sold! All of them! It means plenty of guests are coming for Henri Toulouse-Lautrec’s Birthday Party! There is something for everyone – Ralph Fleck with his cream cakes and a cheesecake! Jeff Koons as always in full swing – pink and shiny – “Cake” with a rose – Henri will be touched! And we will get fat!
Ralph Fleck, Piece Of Cake 2/VII (Schwarzwäld Cake), 1993; from/z: www.ralphfleck.deRalph Fleck, Piece Of Cake 8/XII (Cheesecake), 1998; from/z: www.ralphfleck.de
I have been learning for years how to prepare them, as I have written here before. Handling them is still not my favorite thing to do, but I have to say, that now I know perfectly how! First of all keep children as far away as possible, because everything is hot, very hot to be honest with you, and every paw will be burned! You need to act quickly, when sweet chestnuts burn the fingers they are the easiest to be peeled. Mean, aren’t they? Small nasty little bastards, that’s all! Anyway, I do it as fast as possible. Afterwards everything is easy peasy. I finally chop them in a food processor, I dry them, I grind them and I dry and I grind once again to obtain flour. Sometimes I do not grind, but just freeze the finely chopped sweet chestnuts. And do you know what? They are still not my favorite things to eat! After all that hassle! But they exist, I have them – organic and for free – and they are very rich in vitamins (especially vitamin C), minerals, antioxidants and fiber. Thanks to them I can enjoy The Best Chocolate Tart Ever, which will play the role of The Birthday Cake for Henri this year. In short – it is worth it! It is worth having burn paws! This cake, this tart, this delicacy has become my Culinary Heaven. My Revelation. Constant Surprise. World Champion. Gluten Free Masterpiece (which significantly expands the group of potential eaters too). And last but not least – it is 3 desserts in 1! Really! Gobbled hot is like a delicate, fluffy chocolate mousse on a crunchy base. Eaten the next day (if it would still be there the next day…) is like a crazy mad heavenly chocolate cheesecake. Yes, like a cheesecake – nothing else describes its texture better than cheesecake (don’t ask me why). And frozen is also amazing – like the softest chocolate parfait! How good is that – just perfect for a celebration of Henri’s birthday!
CHOCOLATE SWEET CHESTNUT TART FOR TOULOUSE-LAUTREC
BASE
160 g wholemeal flour 80 g potato starch (you can use corn starch too) 80 g sugar 160 g butter pinch of salt
CHOCOLATE SWEET CHESTNUT FILLING
100 g sweet chestnut flour 125 ml milk 200 ml cream 80-100 ml water pinch of salt 2 tbsp cocoa powder 50 ml strong coffee (espresso or instant coffee made of 2 tsp) to intensify the chocolate flavour
100 g dark chocolate 125 g butter
3 egg yolks 150 g sugar or 3 big tbsp honey
3 egg whites
Knead the dough from all the ingredients for the base. Roll it very thinly on a pre-floured surface. Place it in a 24 cm springform cake tin (I put in just on the base, not on the sides). Bake it for 15 minutes in a preheated oven at 180°C.
Whisk the sweet chestnut flour, milk and cream together until completely combined. Pour it into a pan and cook it gently on a low heat until thickened, whisking continuously.
Finally chop the chocolate, put it into a heat-proof bowl, add chopped butter. Put the bowl on the top of a pan with boiling water in it on a low heat. Melt the chocolate with butter, whisking non-stop.
In a separate bowl whisk egg whites until soft peaks form.
In another bowl whisk egg yolks with sugar or honey. Mix it with the sweet chestnut mixture and the melted chocolate / butter mixture. Add the whipped egg whites very gently – spoon by spoon, slowly stirring from bottom to top with long spoon movements. This method prevents the mixture loosing air and will create a fluffy cake.
Pour the mixture on the pre-baked pastry. Put it into 180°C oven for 30 min and not a minute longer. Yes, the cake will be wobbly in the middle, but it is fine, it will set while cooling (if you do not eat it when warm of course). Switch off the oven and open it, not allowing the cake to bake any longer (because if so – it will be too dry and too dense).
Eat it directly from the oven as a hot mousse on a crunchy base. Eat it cold the next day as a chocolate “cheese”cake (with no cheese). Freeze any remaining piece and rediscover it later as a heavenly parfait.
You can add some whipped cream or mascarpone to break the depth of the chocolate flavor. I didn’t, but on my photo you can see a beautiful small white shape (plus some pecans) – this is a ceramic meringue made by the great French ceramicist Gisèle Garric about whom I have written before on the Cuisine And Art fb page.
I’m going to Henri Toulouse-Lautrec’s birthday party. Good company and a wealth of flavours – what more could you want?
JADALNE KASZTANY, CZEKOLADA I TOULOUSE-LAUTREC URODZINOWY
Ciasta, torty, kwiaty. Ups, kwiaty już wyprzedane! Wszystkie! Dobrze, że Henri zdążył przynajmniej kwiaciarkę nam przedstawić! Widać goście tłumnie na urodzinową balangę Toulouse-Lautrec’a się wybierają! W słodkościach nic tylko wybierać – Ralph Fleck z tortami z kremem oraz sernikiem, Jeff Koons jak zawsze pełną parą, imprezowo – różowo i błyszcząco – tort z różą – Henryk będzie wzruszony, utuczymy się wszyscy!
Ralph Fleck, Piece Of Cake 7/XII (Raspberry And Cream Cake), 1998; from/z: www.ralphfleck.de
W międzyczasie sprawdzam czy bydlaki ugotowały się. „Bydlaki” mówię o nich z czułością, bo w końcu nie ma żadnego powodu by źle myśleć lub źle traktować jadalne kasztany.
Moja z nimi historia z całą pewnością by nigdy się nawet nie zaczęła, gdyby nie natura zbieracza, która w moim przypadku jest wyjątkowo silna. Silniejsza nawet niż brak miłości kubków smakowych do tychże kasztanów. Naprawdę mogłabym bez nich żyć i nie tęskniłabym nawet za nimi! (To jest tak było do teraz, do czasu „magicznej” tarty czekoladowej.) Ale jak idę na spacer i pod nogami pojawia mi się kolczasty dywan z gigantycznych kasztanów, to muszę je zebrać. Po prostu muszę, bo żadne jedzenie nie może się przecież zmarnować.
Lata całe uczyłam się jak je traktować, o czym pisałam już rok temu tutaj. Obchodzenie się z nimi nie należy wciąż do moich ulubionych, choć nie powiem, wiem już doskonale co z nimi czynić! Przede wszystkim trzymać dzieci (kolejny powód do radości z braku posiadania własnych) jak najdalej, bo wszystko jest gorące i każde łapki poparzone zostaną! Działać trzeba szybko, właśnie wtedy kiedy parzą palce – kasztany są najłatwiejsze do obierania. Wredne prawda? Paskudy jedne! No bydlaki! W każdym razie tak działam – szybko i na gorąco. Potem to już wszystko idzie jak z płatka. Rozdrabniam je w robocie kuchennym, suszę, mielę, suszę i mielę na mąkę. Niekiedy nie mielę, ale rozdrobnione mrożę. I bez względu na to wszystko – nadal nie są moim ulubionym pokarmem! Ale są, darmowe, bio, z mnóstwem różnych dobroci (witamin – szczególnie witaminy C, minerałów, przeciwutleniaczy i są bogatym źródłem błonnika). Dzięki nim też mogę rozkoszować się najlepszą na świecie tartą czekoladową, która w tym roku odgrywa rolę urodzinowego tortu dla Henryka. Czyli jednym słowem – warto. Warto parzyć łapki! To ciasto, ta tarta, stała się moim kulinarnym rajem. Objawieniem. Zaskoczeniem za każdym razem. Mistrzostwem świata. W dodatku bezglutenowym, co poszerza znacznie grono potencjalnych zjadaczy. I jest 3 deserami w 1! Naprawdę! Pożerana na gorąco jest delikatnym, puszystym musem czekoladowym na kruchym spodzie. Dnia następnego (jeśli tegoż doczeka!) jest obłędnym czekoladowym sernikiem. Tak, sernikiem właśnie, bo nic innego bardziej nie przypomina. Genialna jest również mrożona! Jak najdelikatniejsze czekoladowe parfait! Jakaż ona jest dobra, w sam raz na świętowanie z Henrykiem!
CZEKOLADOWO-KASZTANOWA TARTA DLA TOULOUSE-LAUTREC’A
BAZA
160 g mąki pełnoziarnistej 80 g mąki ziemniaczanej 80 g cukru 160 g masła szczypta soli
MASA CZEKOLADOWO-KASZTANOWA
100 g mąki z kasztanów jadalnych 125 ml mleka 200 ml śmietanki 80-100 ml wody szczypta soli 2 łyżki kakao 50 ml bardzo mocnej kawy (espresso lub z 2 łyżeczek dobrej rozpuszczalnej), by wzmocnić smak czekolady
100 g ciemnej czekolady 125 g masła
3 żółtka 150 g cukru lub 3 czubate łyżki miodu
3 białka
Zagnieć ciasto ze wszystkich składników. Cienko rozwałkuj. Wyłóż ciastem dno tortownicy (tym razem nie robię boków ciasta). Piecz 15 minut w rozgrzanym do 180°C piekarniku.
Do mąki kasztanowej dodaj powoli mleko i śmietankę, dokładnie mieszając, by nie powstały grudki. Przelej masę do garnuszka i podgrzewaj na małym ogniu, aż zacznie gęstnieć. Dodawaj powoli wodę, kakao, sól i kawę do uzyskania masy o konsystencji gęstego budyniu.
Podziel czekoladę na kawałki i wsyp do miski razem z masłem. Postaw miskę na garnku z gotującą się wodą i stop składniki, delikatnie mieszając.
Ubij białka.
W osobnej misce ubij żółtka z cukrem lub miodem. Wymieszaj z budyniem kasztanowym i stopioną czekoladą z masłem. Bardzo delikatnie dodaj ubite białka – łyżka po łyżce, powoli mieszając od dołu do góry długimi ruchami łyżki – to metoda, dzięki której białka nie tracą powietrza, a masa czekoladowo-kasztanowa będzie puszysta.
Przełóż masę na podpieczony spód i włóż do ciągle rozgrzanego do 180°C piekarnika na 30 minut. Ciasto będzie nieco „galaretowate” po środku, ale nie piecz ani minuty dłużej. Wyłącz piekarnik i otwórz, by tarta nie piekła się dłużej, bo będzie potem za sucha i zbyt zwarta.
Jedz na ciepło jak gorący mus na kruchym cienkim spodzie. Jedz na drugi dzień jak czekoladowy sernik. Zamróź kawałek i odkryj go po jakimś czasie jako niebiańskie parfait.
Możesz podawać z ubitą śmietaną lub mascarpone, żeby złamać niesamowicie głęboki czekoladowy smak. Ja nie dodałam, choć na zdjęciu widać piękną białą formę – to ceramiczna maleńka beza mojej ulubionej Gisele Garric, o której już pisałam.
Idę na bal urodzinowy Henryka. Doborowe towarzystwo i bogactwo smaków – czegóż chcieć więcej?
above / powyżej: PAWEŁ BŁĘCKI “TEMPORARY DENSITY OF MATTER” / “TYMCZASOWE ZAGĘSZCZENIE MATERII” from / z: www.pawelblecki.com
A beautiful and happy November? Yes, of course! Miserable outside. Drizzly. An overwhelming grey. It’s a great idea, no, not an idea, but a must (if you don’t want to be cold) to light the woodstove. Later, when it is roaring hot, it’s almost obligatory to cook something on it, not wanting to waste this hot opportunity. First I put the kettle on to prepare tea. There is no way to do anything without a good cup of tea. I put on some Cuban music on and I decide to go to my freezer to explore its mysterious depths. It’s pretty empty now, but normally after almost every walk I add something foraged to it. Apples – sliced, but with skin, the last pear found under the neighbour’s tree – sliced, with skin – both will end up in a cake or on a tart. Two young puffball mushrooms* the size of a hazelnut – when there will be more, I will fry them in olive oil, just adding garlic and parsley. A handful of collected sorrel. Parasol mushrooms. Sliced porcinis.
My freezer is my treasury. I try to grow and to collect as much as possible. I do not waste anything, never. This is the way I was taught by my mum and my grandma, although now it is called fashionably “ZERO WASTE”. At the end of the day it is not important what something is called but how it works.
Paweł Błęcki “Temporary density of matter” / “Tymczasowe zagęszczenie materii” from/z: Magazyn RTV
Paweł Błęcki, Polish artist, started his project „Temporary density of matter” in 2017 as an “open project” which means that the artist could work on it until the end of his artistic life. It is the right decision, because for sure he won’t be lacking objects to find. With the help of which, he raises questions about very important matters – that we possess too much, that we waste and that we make endless amount of garbage (I wrote about it, here). He tells about the plastic sea and about beaches, where he finds the ingredients for his art. He is honest as the day is long and he doesn’t beat about the bush. He shoots straight from the hip. He is stunning, surely shocking for many and surprising (such beautiful compositions made of waste, such amazing gems created from rubbish!). “Objects and their remains” is how Błęcki calls it. The art, not the waste.
Paweł Błęcki “Temporary density of matter” / “Tymczasowe zagęszczenie materii” from www.pawelblecki.comBread Collective‘s graffiti, London – William Morris “Have nothing in your house that you do not know to be useful or believe to be beautiful” / “Nie miej w swoim domu niczego, co według ciebie nie byłoby użyteczne lub piękne”, photo by Serafin 2019
Coming back to my freezer – I found in its frozen chasms a handful of pears, apples and bananas (yes, I also make a banana cake using frozen bananas). In a small box next to the fruit there is some weird lumpy thing. It is the remains of a crumble! What great leftovers I have found! This is a great pleasure, clearance of the freezer.
I put my frozen fruit in the baking dish and I add a tablespoon of grated quince mixed with honey, which I found at the bottom of the fridge. I put everything into the oven of the woodstove (or a preheated oven, at 180°C) for 15 min. Afterwards I sprinkle it with the crumble, which I made using only chestnut flour (I make my own chestnut flour every autumn, but you can use normal flour or ground oats). This crumble doesn’t contain any sugar, because I prefer to add some honey when served, but you can add sugar if you prefer. Another 15 min in the oven is needed. Then, it’s ready to be served warm with a dollop of cream or yogurt. This time I added a pinch of grated tonka beans, petals of the last potted marigold flower (Calendula Officinalis) from the garden and just a few tiny leaves of mint – crème de la crème.
RECIPE FOR A HAPPY NOVEMBER
rain (preferably lasting several days) cold damp Cuban music hot cup of good tea leftovers
Mix. Serve without any moderation. Enjoy!
P.S. If you don’t have a woodstove don’t worry! An oven will do the job, you will need to add only a candle or two (or more)
*Only very young puffballs can be eaten – they are small, firm and white inside. If you find puffballs that are not firm and/or not completely white – do NOT eat them!
PAWEŁ BŁĘCKI, OWOCOWA KRUSZONKA ZERO WASTE I PRZEPIS NA SZCZĘŚLIWY LISTOPAD
Piękny i szczęśliwy listopad? Oczywiście! Za oknem plucha. Zimno. Mżyście. Wszechogarniająca szarówka. Doskonały powód (ba! mus wręcz, gdy nie chce się zamarznąć) do rozpalenia w piecu. A kiedy w piecu już się pali – nie można marnować tej cudownej możliwości – trzeba gotować! Na placie stawiam najpierw czajnik, bo bez kubka dobrej aromatycznej herbaty (z mlekiem, „po angielsku”) nie da się nic zrobić! Włączam kubańską muzykę i idę zmierzyć się z coraz bardziej pustym zamrażalnikiem, do którego prawie po każdym spacerze coś dorzucam. A to jabłka – pokrojone, ale ze skórkami. Ostatnią gruszkę, znalezioną pod drzewem u sąsiadów – też już pokrojoną, by potem po prostu wrzucić do ciasta, władować na tartę etc. Dwie młode purchawki* wielkości orzechów laskowych (gdy nazbiera się więcej – usmażę je bez rozmrażania, ot wrzucę na gorącą patelnię z odrobiną oliwy z oliwek, dodam czosnek i pietruszkę. Garść zebranego szczawiu. Pokrojone prawdziwki. Kanie.
Mój zamrażalnik to mój skarbiec. Staram się jak najwięcej rzeczy hodować lub zbierać. Nigdy nic nie może się zmarnować. Tak zostałam nauczona przez Mamę i Babcię, choć teraz nazywa się to „ZERO WASTE” i stało się pewnego rodzaju modą wśród młodych ludzi. W końcu i tak nie ma znaczenia jak się coś nazywa. Znaczenie ma jak działa.
Paweł Błęcki “Temporary density of matter” / “Tymczasowe zagęszczenie materii” from http://www.pawelblecki.com
Paweł Błęcki “Temporary density of matter” / “Tymczasowe zagęszczenie materii” from http://www.pawelblecki.com
Paweł Błęcki rozpoczął „Tymczasowe zagęszczenie materii” w 2017 jako projekt „otwarty”, czyli taki, którym być może będzie się jako artysta zajmował do końca życia. Słuszna to decyzja, bo z całą pewnością (i smutkiem) nie zabraknie Błęckiemu przedmiotów, które znajduje i za pomocą których opowiada o bardzo ważnych sprawach – o tym, że posiadamy zbyt wiele, że marnujemy i że wytwarzamy nieskończoną ilość śmieci. Opowiada o morzach pełnych plastiku, o plażach, na których znajduje ingrediencje swej sztuki. Paweł nie bawi się w delikatne przekazywanie informacji, wali prosto z mostu. Jest oszałamiający, szokujący z pewnością dla wielu i zaskakujący (jakież to piękne kompozycje można układać ze śmieci, jakież śmieciowe cudeńka znajdować!). „Przedmioty i ich pozostałości” – jak o nich mówi Artysta. Sztuka zamiast marnowania.
Paweł Błęcki “Temporary density of matter” / “Tymczasowe zagęszczenie materii” from www.pawelblecki.com
Powracając do mego zamrażalnika – odnajduję w jego mroźnych czeluściach, w jego lodowych otchłaniach garść pokrojonych gruszek, jabłek i bananów (tak, robię ciasto bananowe również z mrożonymi bananami). W pudełeczku obok zamrożonych kilka łyżek kruszonki. Cóż to za resztki! Cóż to za przyjemność czyszczenia (zamrażalnika)!
Układam owoce w żaroodpornych naczynkach, dodając resztkę startej pigwy z miodem. Wkładam do rozgrzanego pieca (lub do piekarnika nagrzanego do 180°C) na kwadrans. Posypuję kruszonką (moja jest z mąki kasztanowej, którą robię od kilku lat jesienią, i masła, ale można użyć zwykłej mąki, zmielonych płatków owsianych etc). Wkładam całość na kolejny kwadrans do piekarnika. Podaję z odrobiną śmietany lub jogurtu i z miodem (nie słodzę samej kruszonki, dodaję jedynie szczyptę soli). Tym razem dodałam odrobinę startego ziarna tonki, płatki ostatniego nagietka i aromatyczną miętę z ogrodu – crème de la crème.
PRZEPIS NA SZCZĘŚLIWY LISTOPAD
deszcz (najlepiej trwający kilka dni) chłód kubańska muzyka gorąca aromatyczna herbata resztki
Wymieszaj. Podawaj bez żadnych ograniczeń. Rozkoszuj się!
P.S. Dla tych bez pieca koniecznością jest piekarnik lub prodiż i minimum 1 świeczka!
*Purchawki można jeść kiedy są młode, czyli maleńkie, bardzo jędrne i bielusieńkie w środku. Inne, czyli starsze, mogą zaszkodzić.
above / powyżej: WILD WINTER MUSHROOMS – with many thanks to Filip Malinowski and @fundacjazdrowegozycia / ZIMOWE GRZYBÓW ZBIERANIE – z podziękowaniami dla Filipa oraz Fundacji Zrowego Życia BY CUISINE AND ART
For the last two years I have planted some walnut and oak trees. I buried a few walnuts and acorns in the back garden and now I stare at them with a big smile – 6 tiny trees which hopefully one day will be great big ones. What a beautiful green nursery!
Wilhelm Sasnal, Polish artist (1972) painted his “Forest” in 2002. Powerful vivid green space seems to be huge, massive, all surrounding. But it’s not. It’s quite a tiny forest – 45cm by 45cm only! To create such a powerful image on just 2025cm² is a magic trick or perhaps a very personal, intimate image of the artist’s own world?
I cannot imagine my life without a forest nearby. Forest was everywhere. Always. As was the sea. First it was coniferous. Later deciduous. Afterwards there was a gap – no forest at all for a couple of months, which seemed like forever (luckily at least the sea was a few hundred meters away). For the lack of it I couldn’t stay there any longer and I moved to a place with a eucalyptus forest, where every October and November I was collecting parasol mushrooms in almost wholesale quantities. It seemed that the Catalans don’t like them at all, even though they are (Catalans not the mushrooms!) a foraging nation. Better for me, I thought! I never, and I mean NEVER, had so many parasols! I started to dry them and to freeze them, because I couldn’t eat them any more for every breakfast, lunch and supper! At the same time I was collecting slippery jack mushrooms amongst the palm trees next to the beach. Of course every Catalan passing by warned me of the probable deadly danger of eating these small slimy beauties, which I have eaten in quantity throughout my whole life.
Forest is a scent for me. It is space. Silence. And last, but not least, foraging! Billberries, blackberries, raspberries, lingonberries, cranberries and mushrooms. But most of all mushrooms! I’m always looking for them. Everywhere. Since last year I’ve been looking for them also in winter. Yes, in winter! But on the … trees!!! You can imagine how difficult it was to switch to looking for mushrooms above ground level! It was January, Gdynia, on the Polish coast, where Filip Malinowski from the Healthy Life Foundation organized and led a workshop on foraging for wild winter mushrooms. It was great fun and then a delicious feast after freezing work – stewed mushrooms on the campfire with a small side salad from wild plants Filip had found (he also organizes wild plant foraging workshops, you can check it on the fb profile @fundacjazdrowegozycia and/or write to him in English!).
The smell of Scots pine trees. The smell of hot summer in the Tuchola Forest of northern Poland. The aroma of eucalyptus and pine trees of southern Europe. The scent of wet decomposing leaves in the Tri-City forests (Tri-City is a metropolitan area in Poland consisting of three cities in the Pomerania region: Gdańsk – my hometown, Gdynia and Sopot). I close my eyes – I can see and feel every tree. I wander along known paths. I discover new ones.
From the young parasol mushrooms found today along the road, I make a small starter in the style of Spanish “tapas”. Because nothing is wasted in my kitchen – I serve them on toasted stale bread (Even bread dry as a bone after heating in a toaster becomes not only edible but also delicious!). It’s great that the parsley has sprouted a few new leaves – they will be perfect for my wild appetizer!
FRIED PARASOL MUSHROOMS ON TOASTED STALE BREAD WITH GARLIC AND PARSLEY
– 2 young parasol mushrooms – 1 clove garlic – salt – black pepper – 2 slices of old, dry, stale bread – olive oil for frying
Heat the frying pan, add a splash of olive oil and sliced parasol mushrooms. Wait until they start to be beautifully brown, almost golden. Add crushed garlic, salt and pepper. Put the bread into a toaster. Wait for the mushrooms to be fried and golden. Add some chopped parsley. Serve on warm toasted bread.
SASNAL, LAS, KANIE I STARY SUCHY CHLEB
Zasadziłam dwa lata temu i w roku ubiegłym orzechy włoskie i dęby. Wsadziłam do ziemi kilka orzechów i żołędzi, a teraz z ogromną przyjemnością patrzę na 6 orzechowych drzewek i 2 maleńkie dąbki. Radosne zielone przedszkole!
Soczyście zielony las Sasnala wbrew pozorom jest niewielkim laskiem. Namalowany w 2002 roku ma zaledwie 45 cm na 45 cm. Drobnych 2025 centymetrów kwadratowych będących siłą, będących potęgą, będących wszystkim! Magiczna sztuczka czy po prostu bardzo prywatny, osobisty, intymny świat artysty?
Nie jestem nawet w stanie sobie wyobrazić życia bez lasu w pobliżu. Las był wszędzie. Zawsze. Jak morze. Najpierw iglasty. Potem liściasty. Potem nastąpiła przerwa trwająca kilka miesięcy, wydających się jednak wiecznością, kiedy to lasu nie było (morze a i owszem). Z braku tegoż miejsce szybko zmieniłam na las eukaliptusowy, w którym każdego października i listopada zbierałam kanie, których nikt z katalońskich tubylców nie tykał, choć to naród zbieraczy. Nigdy w życiu tylu kani nie miałam! Nigdy! Zaczęłam je suszyć i mrozić, bo nie byłam już w stanie ich jeść na śniadania, obiady i kolacje. Wśród palm i pinii zbierałam również maślaki, przed którymi miejscowi próbowali mnie chronić, głośno krzycząc, że się z całą pewnością otruję!
Las to dla mnie zapach. To przestrzeń. Wyciszenie. I zbieractwo. Jagody, maliny, jeżyny, borówki, żurawiny i grzyby. Przede wszystkim grzyby! Zawsze ich szukam. Wszędzie. A od ubiegłego roku szukam ich również zimą … drzewach! Tak, trudno się było przestawić na poszukiwanie „na górze”, ale Filip Malinowski, prowadzący warsztaty w Gdyni-Orłowie, przekonał mnie i do tego. Było genialnie! Było zimno i przepysznie, kiedy dusiliśmy je na patelni na ognisku. Polecam! Poczekajcie do zimy, obserwujcie na fb profil Fundacji Zdrowego Życia (@fundacjazdrowegozycia) i już – na grzyby do Gdyni albo do Torunia, bo tam Filip również robi warsztaty. Zresztą nie tylko ze zbierania grzybów, ale i jadalnych dzikich roślin.
Auricularia auricula-judae & Umbilicus rupestris / Jew’s ear & Pennywort / Uszak bzowy & Umbilicus rupestris by Cuisine And Art 2020
Zapach sosen. Upalnego lata w Borach Tucholskich. Aromat eukaliptusów i pinii południowej Europy. Mokre liście zaczynające się rozkładać w lasach trójmiejskich. Zamykam oczy i widzę, czuję każde drzewo. Wędruję znanymi ścieżkami. Odkrywam nowe. A z młodych kani, znalezionych dziś przy drodze, robię niewielka przystawkę w stylu hiszpańskich „tapas”. A ponieważ w mojej kuchni nic się nie marnuje – podaję je na opieczonym czerstwym chlebie (nawet bardzo suche pieczywo po opieczeniu w tosterze staje się nie tylko zjadliwe, ale i przepyszne!). Dobrze, że pietruszka wypuściła kilka liści – nada się w sam raz do kani!
SMAŻONE KANIE Z PIETRUSZKĄ I CZOSNKIEM NA OPIEKANYM CZERSTWYM PIECZYWIE
Rozgrzej patelnię, wlej trochę oliwy z oliwek. Wrzuć pokrojone w paski kanie. Podsmaż aż zaczną się rumienić. Dodaj rozgnieciony w prasce czosnek, sól, pieprz. W międzyczasie wrzuć pieczywo do tostera. Do zarumienionych usmażonych grzybów dodaj pietruszkę. Podawaj na gorącym opieczonym chlebie.
above / powyżej: Marco Krauwinkel “FATHER WITH PARTNER” / “OJCIEC Z PARTNEREM” , National Portrait Gallery (BP Portrait Award 2019), London; photo by Serafin 2019
I couldn’t cook for a long time. My painful soul allowed me to take in food and to be fed by others. For long months, two years almost, I was preparing just nutritious purees or body enriching soups for someone very dear to me. Creative cooking and writing were out of the question. But finally I returned to my kitchen. It all came naturally and out of the blue. I’m coming back to writing too – slowly and deliberately. I put every letter carefully, not wanting to lose anything.
I’ve been writing since I remember, a little forced at first I have to admit. On long summer evenings, one of my parents forced me to write a diary, and every few days to send Grandma a postcard. At the end of the summer holidays, I treated both of them minimally, focusing on a telegraphic summary, passing on only the most important information.
“Dear Grandma! I ate porridge for breakfast today. For lunch there were braised wild mushrooms with potatoes and buttermilk and for dinner sandwiches with jam made from cherries we picked earlier. The weather is nice. I saw 4 heron and 2 deer. Kisses and love!”
I wrote roughly in those days, being interested just in food, nature and weather. It is pretty much the same decades later, my interests haven’t changed a bit! Today I could write:
“Dear Grandma! Today I had for breakfast oatmeal with homemade yogurt and homemade apricot jam with no added sugar, but with some baked apples, which I found under a tree (unbaked of course). Our neighbour’s 17 cows are grazing in the meadow. 2 woodpeckers romping in the walnut tree. Season for young small puff mushrooms just started – today I managed to find only 1, so I froze it. Cloudy and cold Monday. Kisses and love!”
With age, I become more and more sentimental and often I go back to the past. I look at old family photos. I read words written a long time ago, I cook meals from family recipes. I’m looking at the photo of my Mum that I found at the bottom of an old chest. I made this portrait a million years ago, during my studies at the Academy Of Fine Art. It’s an Avedon pastiche – my Mother sitting in a borrowed faux fur. It took us long hours and it was extremely hot not only because of this fur, but because of the spotlights. She was very patient, but at the end she was extremely tired and almost cooked herself! I tortured her to be honest with you! If she wasn’t my Mother, I couldn’t do it for sure!
Untitled Avedon Pastiche / Portrait of Mother // Pastisz Avedon’a Bez Tytułu / Portret Matki by Serafin 2000-2001
At some point she stopped posing and for a second she allowed herself to be herself. This is the real Mother “after Avedon”. It is also some kind of mirror for myself – artist-daughter photographs mother-sitter showing the burden of relationship and answering the question “Where are we from?”.
This is Marco Krauwinkel’s „Father With Partner” painting (actually shown at the “BP Portrait Awards” in the National Portrait Gallery, London*). What a magnificent dialogue it is! “Dialogues” – I should say – between artist and sitters, between father and son, between three men, between them and the viewer! What intimacy, especially concerning the difficulty in portraying your own parent! This whole baggage of emotions, experiences, a range of complicated relationships (as always in any family) creates the shape of this very unique double portrait, which could be another type of artist’s mirror. This is coming back to roots and showing life as it is in its own honesty and glory. I feel moved by these two men. I feel moved by Krauwinkel causing strangers to become closer. In silence we look at each other.
I’m thinking about my Father. I have to make his portrait soon to try to freeze time before it is too late. I make apple pie from his recipe called “Apple pie for the lazy”, because it is totally effortless. This is one of the few items in his small, but great, culinary repertoire.
Dad! It is a real shame! You should cook more!
APPLE PIE FOR THE LAZY
1 glass semolina ½ glass wholegrain flour ½ glass of oat flour (if you don’t have it – grind oats in coffee grinder or in a blender) ¾ glass sugar 1 teaspoon baking soda pinch of salt 200g butter (it has to be very cold) 500g apples
Prepare apples – you can peel them, but I prefer to have them with skin (I do not like any waste in my kitchen and apple skin is rich in vitamins and minerals). Take out cores (you can make vinegar from them), slice roughly.
Mix the rest of ingredients, except butter.
Cut half of the butter finely and lay it on the bottom of your baking dish. Put over half of the dry mixture. Line with apples. Cover with the rest of the dry ingredients. Place the second half of the finely sliced butter on the top.
Bake in 180°C preheated oven for about 50-60 minutes. Serve warm – the best way is to serve it with a dollop of sour cream, chopped almonds, some cinnamon and a delicious nasturtium flower!
This recipe is for 1 big round baking dish (23 cm) or 8 small individual ones.
KRAUWINKEL, AVEDON, 2 OJCÓW, 1 MATKA, KORZENIE I SZARLOTKA DLA LENIWYCH
Długo nie potrafiłam gotować. Boląca dusza pozwalała tylko na przyjmowanie pokarmów i bycie żywioną przez innych. Przez długie miesiące, lata dwa prawie, przygotowywałam jedynie odżywcze przeciery czy wzbogacające ciało zupy. O kreatywnym gotowaniu, pisaniu, tworzeniu nie było mowy. Do kuchni już wróciłam, przyszło to tak naturalnie, że niespodziewanie. Do pisania wracam. Być może powoli, ale z pewnością rozważnie. Uważnie stawiam litery, nie chcąc nic stracić słowem pisanym.
Piszę od zawsze, najpierw nieco zmuszana, przyznaję. W letnie długie wieczory rodzic zmuszał mnie do pisania pamiętnika, a co kilka dni do wysłania Babci kartki pocztowej. Pod koniec wakacji obie czynności traktowałam pospiesznie i skupiałam się na telegraficznym wręcz skrócie, przekazując co najważniejsze.
„Kochana Babciu! Dziś na śniadanie jadłam owsiankę. Na obiad były duszone maślaki z ziemniakami i zsiadłym mlekiem, a na kolację kanapki z dżemem z nazbieranych wiśni. Pogoda ładna. Widziałam 4 czaple i 2 sarenki. Całuję i kocham!” Tak z grubsza pisałam, interesując się jedzeniem, przyrodą i pogodą. Kilkadziesiąt lat później jest tak samo, moje zainteresowania nie zmieniły się ani ciut ciut! Dzisiaj mogłabym napisać:
„Kochana Babciu! Na śniadanie zjadłam płatki owsiane z domowej roboty jogurtem i domowej roboty bezcukrowym dżemem morelowym z pieczonymi jabłkami ze spadów. 17 krów sąsiada pasie się na naszej łące, a 2 dzięcioły buszują na orzechu. Wysyp młodych maleńkich purchawek – zbieram i mrożę, by było więcej na przekąskę. Pochmurnie, chłodno. Całuję gorąco!”
Z wiekiem staję się coraz bardziej sentymentalna i często wracam do przeszłości. Oglądam stare rodzinne zdjęcia, czytam słowa zapisane dawno dawno temu, gotuję potrawy z rodzinnych przepisów. Patrzę na znalezioną na dnie kufra fotografię, którą zrobiłam Mamie milion lat temu – pastisz Avedon’a. Siedziała godzinami w pożyczonym sztucznym futrze w świetle gorących lamp. Katowałam Ją – bądźmy szczerzy! Gdyby nie była moja Matką – nie mogłabym sobie na to pozwolić. Była już tak zmęczona, zziajana, ugotowana prawie, że w końcu przestała pozować i pozwoliła sobie przez ułamek sekundy być sobą. Ta fotografia jest tą prawdziwą Mamą, „po” czy też „za” Avedon’em. Jest też zwierciadłem mnie samej – artystka-córka fotografuje matkę-modela. Ciężar relacji i przedstawienie tego „skąd jesteśmy”.
Bardzo lubię obraz „Ojciec Z Partnerem” Marco Krauwinkel’a, który aktualnie znajduje się na wystawie „BP Portrait Award 2019” w National Portret Gallery w Londynie (do końca października, potem będzie można go zobaczyć w Edynburgu i Belfaście). Ten dialog dwóch mężczyzn z artystą! Z oglądającymi! Między nimi samymi! Ta intymność i trudność portretowania własnego rodzica! Cały bagaż emocji, doświadczeń, pajęczyna skomplikowanych relacji (jak zazwyczaj w każdej rodzinie) nadaje kształt portretowi i okazuje się, że jest w końcu jakąś formą opowieści o samym sobie. Powrót do korzeni i przedstawienie życia takim, jakie jest. Wzruszają mnie ci dwaj mężczyźni. Wzrusza mnie Krauwinkel, powodując, że nieznajomi stają się bliskimi – patrzymy na siebie. W ciszy.
Myślę o moim Tacie. O tym, że muszę Go sportretować, by choć na chwilę zatrzymać cenny czas. Robię szarlotkę wg Jego przepisu, która w rodzinie zawsze występuje pod nazwą „Szarlotka Dla Leniwych”. Jedna z niewielu pozycji Jego kulinarnego repertuaru. Szkoda, że tak skromnego, szkoda!
Tato, gotuj częściej!
SZARLOTKA DLA LENIWYCH
1 szklanka kaszy mannej ½ szklanki mąki razowej ½ szklanki mąki owsianej (jeśli jej nie masz – zmiel płatki owsiane w młynku do kawy lub blenderze) ¾ szklanki cukru 1 łyżeczka sody oczyszczonej szczypta soli 200 g masła (bardzo zimnego!) 500 g jabłek
Przygotuj jabłka – ja ich nawet nie obieram, by niczego nie marnować i skorzystać z witamin i minerałów, jakie zawierają, tylko pozbywam się ogryzków. Pokrój jak popadnie.
Wymieszaj pozostałe składniki, oprócz masła. Na tym podobno polega to „dla leniwych”, że nic nie trzeba zagniatać!
Wyłóż foremkę do pieczenia (używam albo okrągłej o średnicy 23 cm albo 8 małych indywidualnych) cienko pokrojoną połową masła. Posyp połową suchej mieszanki. Wyłóż jabłka. Na nie pozostała sucha mikstura. I na wierzch znowu cienko pokrojone masło.
Włóż do piekarnika rozgrzanego do 180°C i piecz około 50-60 minut. Podawaj ciepłą, najlepiej z odrobiną kwaśnej śmietany, cynamonem, posiekanymi migdałami i przepysznym kwiatem nasturcji!
Passionately I read my grandmother’s recipe notebook. Every time I do this with great love, sentimentality and never changing interest, because always I discover something new. Today, for example, I have found recipes by my two great grandmothers there! So I continue studying stained pages, I smell old paper and it’s reminding me of my grandma’s modest kitchen, where she kept plastic and paper bags (separately) in a drawer to use them again and where she kept a special plate for breadcrumbs. She used to cut old bread crusts into tiny pieces, mixed with breadcrumbs and give it to turtledoves, which visited her every day at the same time (wood pigeons weren’t welcome). She cooked just a few very simple dishes without any imagination or ambition, however in her recipe notebook there are recipes for meringues, soufflés and even macaroons! It seems that my grandma was fascinated by different cultural cuisines, by recipes in themselves, but her repertoire wasn’t the best one, not so interesting and the worst thing – it was repeated, repeated and repeated.
In London’s National Portrait Gallery there is now (until 20th October this year*) the exhibition “BP Portrait Award 2019” where, among many great paintings, there is a portrait of a 95 year old Italian lady Vincenza, painted by her grandson Massimiliano Pironti. Vincenza is sitting in her kitchen, warming her hands on a red hot-water bottle – “Quo vadis?”.
I’m sitting with my always cold hands (after my grandma), thinking about kitchens where some rituals repeat irrespective of their location. I’m thinking what my Grandma used to prepare – the best yeast cake (always dense in the middle instead of being fluffy), a goulash stewed in a pot with broken handles, so she used to burn her hands. I’m thinking about Vincenza and sunny Italy, not having a clue what she cooks there, or what she prepares when Massimiliano visits her. I’m thinking about what soothes souls and what gives warmth to bodies, especially in Southern Europe. Suddenly I know! – Tomatoes warmed by the sun! Roasted tomatoes and soup made from them! I imagine Vincenza eating it and warming her hands with the hot bowl (the same as my Grandma would do, and me too).
Does Vincenza like tomato soup?
Does she make tomato soup?
Is it from her own tomatoes?
Does she have a garden?
I don’t know. Unfortunately I don’t know Vincenza. I only know her from the painting and the short video “Portrait Of An Artist (The stories of the artists who won the BP Portrait Award and their sitters)” made by BBC Reel.
2 kg tomatoes good splash of olive oil 1 big onion salt black pepper rosemary (preferably fresh)
Cut the tomatoes and the peeled onion into pieces. Place them on a baking tray or any baking dish you like. Season with salt and pepper, add rosemary, pour over some olive oil. Put into a preheated to 180°C oven and bake for about 1 hour, until everything will be soft and the tomatoes edges a little caramelized. Push it through a mesh strainer to get rid of seeds, skins and rosemary. Season it well, add some water if needed – you should obtain 1-1.5 l of soup.
Devour this liquid heaven. Warm hands with hot bowl. Think about those who showed their love through cooking”.
MASSIMILIANO PIRONTI, 2 BABCIE, ZMARZNIĘTE DŁONIE I ZUPA Z PIECZONYCH POMIDORÓW
Czytam przepisy Babci. Namiętnie. Z ogromną miłością, sentymentem i z niezmieniającym się zainteresowaniem, bo zawsze znajduję coś nowego. Dziś odkryłam przepisy dwóch prababć na przykład. Studiuję więc poplamione kartki, wącham stary papier, przypominam sobie Jej skromną zimną kuchnię, gdzie w szufladzie chowała torebki (osobno plastikowe, osobno papierowe) do ponownego użytku i gdzie na kredensie stał zawsze ten sam talerzyk na okruszki. Kroiła każdego dnia o tej samej porze skórki chleba w drobną kosteczkę i karmiła przylatujące na parapet synogarlice (miejskie gołębie nie były mile widziane!). Gotowała skromnie i bez polotu, choć w przepisach nie brak bez, sufletów czy makaroników! Widać Babcię fascynowały przepisy same w sobie, ale w swojej kuchni repertuar był bardzo skromny, nie najlepiej wykonany i powtarzający się.
W londyńskiej National Portrait Gallery do 20. października trwa wystawa „BP Portrait Award 2019*”, na której wśród wielu świetnych obrazów znajduje się portret 95-letniej włoskiej staruszki o imieniu Vincenza, siedzącej w swojej kuchni i grzejącej dłonie, namalowanej przez wnukaMassimiliana Pironti’ego – “Quo vadis?”
I ja siedzę, grzeję dłonie zawsze zmarznięte (to po Babci). Myślę o kuchniach i rytuałach w nich powtarzających się bez względu na to, gdzie dana kuchnia się znajduje. Myślę o tym, co gotowała moja Babcia – najlepszą na świecie drożdżówkę z zakalcem (zawsze z zakalcem), gulasz w garnuszku z obłamanymi uszkami (Babcia parzyła dłonie, próbując opanować nimi gorące naczynie). Myślę o Vincenzie i słonecznej Italii, nie wiedząc co gotuje, nie mając pojęcia czym raczy wnuka Massimiliana, kiedy ten Ją odwiedza. Myślę o słońcu. O cieple – fizycznym i psychicznym. O tym, co koi dusze i rozgrzewa ciała, szczególnie na południu Europy. I już wiem! – Ciepłe od słońca pomidory! Pieczone! I zrobiona z nich zupa! Vincenza z pewnością, jak i ja sama z Babcią, ogrzałaby chłodne dłonie na wypełnionej nią misce. Czy włoska babcia lubi pomidorówkę? Robi ją sama? Z własnych pomidorów? Czy ma ogródek?
2 kg pomidorów oliwa z oliwek 1 duża cebula sól pieprz rozmaryn (najlepiej świeży prosto z krzaczka)
Pokrój pomidory i cebulę, przełóż do wybranej formy lub blachy do pieczenia. Posól, popieprz, dodaj rozmaryn, polej oliwą z oliwek. Wstaw do rozgrzanego do 180°C piekarnika.
Piecz około godziny – pomidory muszą być bardzo miękkie, nieco przypieczone przy brzegach. Przetrzyj przez sito, dopraw, jeśli konieczne, lub dodaj wody, jeśli zupa jest za gęsta (z tej ilości powinno wyjść około 1-1,5 litra zupy).
Pochłania to płynne słońce na talerzu, ogrzewaj łapki, myśl o tych wszystkich, którzy nas karmiąc pokazywali, że nas kochają.
above / powyżej: Henri Toulouse-Lautrec “THE DRINKER / THE HANGOVER / PORTRAIT OF SUZANNE VALADON // PIJACZKA / PORTRET SUZANNE VALADON”, 1887-88
I like wine. I like beer. I do not like vodka. I do not like any strong spirits. And I do not like cocktails.
But sometimes there are days, evenings or nights that I fancy something different. Once upon a time it happened that there was no wine at home, no beer and I wanted to drink something. I only found some bison vodka (I don’t like it.), a half a bottle of whisky (I don’t like it.) and “crema catalana” (I like it once a decade for nostalgic reasons). Not having much choice and by pure accident I surprised myself and I created an absolutely delicious drink which I called “Milk For Adults” and which I repeated a few times until the bison vodka, whisky and crema catalana were finished.
MILK FOR ADULTS
2 parts of bizon vodka 2 parts of crema catalana 1 part of whisky
Mix. Pour onto ice cubes. Drink (in moderation) and be happy (without any moderation at all)! HAPPY NEW YEAR 2019!!!
Henri Toulouse-Lautrec, The Drinker / The Hangover / Portrait of Suzanne Valadon, 1887-88
“The Drinker” “The Hangover” “Portrait of Suzanne Valadon”
Which title do you like the most? Poor Suzanne! She hadn’t even drunk the whole bottle, but for more than one century everyone has known that she was drinking that night and that she had a hangover. Everyone knows that it was her – Suzanne Valadon, the drinker. Oops!
O PICIU ALKOHOLU, MLEKU DLA DOROSŁYCH I NOWYM ROKU
Lubię wino. Lubię piwo. Nie lubię wódki. Nie lubię żadnych mocnych alkoholi. Ani koktajli.
Ale! Ale! Czasami zdarzają się dni, wieczory lub noc się jakaś przytrafi, kiedy człowiek po prostu musi się napić i tym człowiekiem jest ja. I kiedy nie ma już w domu ani kieliszka wina, ani szklaneczki piwa, kiedy posucha jest – trzeba wykrzesać z siebie odrobinę kreatywności i skorzystać z tego, co się akurat ma. I nie można być wtedy w Polsce, w Trójmieście nie można być, kiedy taka chętka dopadnie. Sopot omijać wielkim łukiem należy, a o SPATIF’ie zapomnieć, uznać go za odległą przeszłość. Za coś co było, minęło, nie wróci. Bo jeśli wróci, to wciągnie i nie wypuści tak łatwo, a dzień następny trzeba będzie wykreślić z kalendarza, bo będzie tym, w którym śmierć wyda się najlżejszym, najprostszym i najprzyjemniejszym rozwiązaniem.
Chętka na szczęście dopadła mnie w domu, napatoczyły mi się resztki żubrówki (nie lubię), pół flaszki whisky (nie lubię), “crema catalana” (lubię raz na 10 lat z lodem, wspominając z łezką w oku okazje, przy których trunek poznawałam), a zupełny przypadek sprawił, iż mieszankę tę później powtarzałam aż do wyczerpania składników, bo okazała się wyjątkowo wyborną. Nazwałam ją „Mlekiem dla dorosłych”.
above / powyżej: TABERNA TIRSO DE MOLINA Madrid, Lucia & Angel Cabanas; photo by Cuisine And Art 2017
Most of the last year I’ve spent in airports, in a few airports to be exact, on the way to them, or on the way from them. Hours and hours, days and days I was waiting for one plane and then another. No, I do not work at any airport, at least not yet. I do not work for any airline, at least not yet. And unfortunately I’m not even a traveller as you would think of one. No, they were just trips from A to B, sometimes to C or D, but short repetitive flights with long hours of waiting, for something (who knows for what?). This long year I spent mostly surrounded by people from the age group 80+, which sometimes was funny, but mostly quite bizarre and new to me. There was no time for cooking, writing, taking photos or even thinking about cooking (many of my new friends 80+ can eat only blended food which is not the most beautiful food I’ve found for a still life in photos).
However, today I found the perfect time to write about one Toulouse-Lautrec recipe from the series I call “Don’t try this at home!”.
The recipe is called “Catalan salad”, but I have no idea why. Catalonia is my most beloved place on Earth (I wrote two posts dedicated to Catalonia: “About artichokes and Catalonia” and “About black squid ink burger with wild asparagus, Andy Warhol and Claes Oldenburg”) and I really can’t imagine any Catalan preparing something like this. Nor even thinking about eating it. But it starts quite normally with some cooked potatoes, chestnut, celeriac and beetroot. After, there are some walnuts and apples, which still I can understand. But the addition of endive (Belgian endive to be precise), makes me wonder if Henri decided to empty his pantry that day. Maybe it was as simple as that, because at the end there are some ….. bananas (Yes, bananas!) to add.
– “And a dolphin!” – added my Better-Half from the depths of somewhere in the house.
And he had a point, because one of “The Art Of Cuisine” recipes includes a porpoise, stewed fillets of it. Poor baby, because now two of the species – the Vaquita and the Yangze Finless Porpoise – are on the WWF list of critically endangered species! But obviously in Henri’s time it was a popular dish in rich families.
Let’s come back to bananas, because this is not the end of this very peculiar “Catalan salad”. Gruyère cheese is needed, salt, pepper and vinegar. And last but not least … mayonnaise! Yeah! You’ve read it well – M A Y O N N A I S E! With bananas!!! What could possibly go wrong? Bon appétit!
CATALAN SALAD (original recipe by Toulouse-Lautrec & Joyant)
“For six people prepare: Two hundred grams of cooked potatoes, two hundred grams of cooked chestnuts, one hundred grams of cooked red beets. Add fifty grams of shelled walnuts, one hundred grams of sweet apples, two hundred grams of raw Belgian endive, two bananas* cut in rounds, fifty grams of shredded Gruyère cheese. Put all these quantities into a salad bowl. Let the whole steep in good vinegar with salt and pepper for an hour. Make a good mayonnaise and mix everything together.”
*In the editor’s notes in the English version of the book (the original one was in French) bananas were omitted.
P.S. You have another choice – go to Madrid to Taberna Tirso De Molina (Plaza Tirso De Molina, Lavapiés, Madrid, ES) to see some beautiful Toulouse-Lautrec’s by Lucia and Angel Cabanas and enjoy some great food and drink! That way you will be 100% sure that, no endangered species are eaten by you and that your stomach will survive. Wait, this last one I can’t promise you – it would depend on quantities of wine too ;-).
Taberna Tirso De Molina Madrid, Lucia & Angel Cabanas
Taberna Tirso De Molina Madrid, Lucia & Angel Cabanas
Taberna Tirso De Molina Madrid, Lucia & Angel Cabanas
Taberna Tirso De Molina Madrid, Lucia & Angel Cabanas
O JEDNEJ SAŁATCE, DWÓCH BANANACH I MORŚWINIE
Ostatni rok spędziłam w większości czasu na lotniskach, na kilku lotniskach, by być dokładniejszą. W drodze na nie lub z nich. Godziny dłużyły się w oczekiwaniu na kolejny (i kolejny) samolot. Nie, nie pracuję ani na żadnym lotnisku ani dla żadnych linii lotniczych. Przynajmniej jeszcze nie. I trudno byłoby nazwać mnie globtroterem, choć mogłoby się tak z pozoru wydawać. Ot, życie mnie dopadło i przemieszczałam się po prostu z punktu A do B, a czasem C lub D. Ten długi rok był pełen dziwów i nowości. Nagle zaczęłam bardzo zaniżać grupę wiekową, w której sie znalazłam. Otaczający mnie ludzi to osiemdziesiąt plus, poczułam się z moimi czterdzieści plus jak szczeniak po prostu. Nie było więc czasu na gotowanie, pisanie czy fotografowanie. Zresztą bądźmy szczerzy – przecierane zupki nie są najbardziej atrakcyjnym tematem do zdjęć.
Aż tu dzisiaj, prawie zupełnie przypadkowo, natknęłam się na przepis Toulouse-Lautrec’a, który zaliczam do tych „Omijaj z daleka!”. Nie będzie więc zdjęć dania, ale przepis w wersji oryginalnej owszem, będzie, bo przecież jednak może ktoś będzie chciał zaryzykować. Może wielbiciel podwyższonego poziomu adrenaliny poczuje chętkę na gotowanie? A może ciężarna jakaś po prostu poczuje miętę do właśnie takich mieszanek? Może.
Pamiętacie przepisy z kategorii “Ciekawostki”? Starożytna Receptura, Święty Na Grillu, Wiewiórki? Ten przepis najprawdopodobniej nie zostanie w niej umieszczony, choć mógłby, oj mógłby! Nazywa się „Katalońska sałatka”, choć nie mam bladego pojęcia dlaczego. Wiecie, że miłością ogromną darzę Katalonię (pisałam o niej tutaj i tutaj) i śmiem twierdzić, żaden Katalończyk nie byłby tak szalony, żeby wymyśleć przepis na taką sałatkę, a już z całą pewnością żaden nie odważyłby się jej zjeść.
Owszem, zaczyna się zwyczajnie. Gotowane ziemniaki, słodkie kasztany, seler i buraki. Potem orzechy i jabłka, które zawsze świetnie się czują ze sobą. Potem cykoria, przy której miałam wrażenie, że Henryk po prostu postanowił zużyć, co miał pod ręką, postanowił opróżnić spiżarnię calusieńką. Musiało tak być, nie widzę innej opcji, ponieważ na końcu dodaje się … banany. Tak, banany!
Delfina? Może i nie delfina, ale blisko, bo w jeden z przepisów “The Art Of Cuisine” jest na duszone filety z … morświna! Tak, w czasach Henryka widocznie był to przysmak dla bogatych. W naszych czasach dwa gatunki są na liście WWF krytycznie zagrożonych 😦
Ale powróćmy do nieszczęsnych bananów, bo to nie koniec przecież. Ser Gruyere, sól, pieprz, ocet. I ostatni, ale nie mniej ważny od innych składników – majonez! Tak! M A J O N E Z! Z bananami! Czy coś może się tutaj nie udać? Smacznego!
„Dla 6 osób przygotuj 200g ugotowanych ziemniaków, 200g ugotowanych słodkich kasztanów, 100g ugotowanego selera, 100g ugotowanych buraków. Dodaj 100g łuskanych orzechów włoskich, 100g słodkich jabłek, 200g cykorii, 2 pokrojone w krążki banany* i 50g startego sera Gruyère. Posól, popieprz, dodaj ocet. Odstaw na godzinę. Zrób dobry majonez. Wymieszaj.”
* W angielskiej wersji książki (oryginalna jest po francusku) w nocie od Wydawcy banany zostały pominięte.
P.S. Jest jeszcze inna opcja niż przygotowywanie i spożywanie “Katalońskiej sałatki”, uff! Można polecieć do Madrytu, udać się do Taberna Tirso De Molina (Plaza Tirso De Molina, Lavapiés), żeby podziwiać malowane kafle z dziełami Toulouse-Latrec’a, wykonanymi przez Lucię i Angela Cabanas, zjeść coś dobrego i napić się wina. Przynajmniej można być wtedy pewnym, że ani krytycznie zagrożone gatunki zwierząt nie zostaną skonsumowane na kolację, ani żołądek nie ucierpi (no chyba że od ilości wypitego w nadmiarze wina).
above / powyżej: “À TABLE AU BAZART!table au Bazart! / KOLACJA INSPIROWANA SZTUKĄ” by Serafin 2017; on the photo (by Serafin) Txomin Badiola “Double trouble”
Have you ever seen the movie “The Hundred Foot Journey” with the amazing Helen Mirren? Food, Southern France, charming Saint Antonin Noble Val! And do you know what? I’m going to cook there next Tue! How great is that?
“The Hundred-Foot Journey” official trailer (youtube)
Cuisine And Art with Bazart (www.facebook.com/Bazart Textile) have the pleasure to invite you for a supper inspired by art “À TABLE AU BAZART”!!! 12/09/2017 – 7 PM
———————————————————————- MENU:
// Invisible Bloody Mary Inspired By Andy Warhol(also available Invisible Virgin Mary = with no alcohol)
// Improved Beans Tin Inspired By Eduardo Paolozzi With Pure Buckwheat Bread
// Sausage From Toulouse Meatballs Stew In Apple Juice, Inspired By Toulouse-Lautrec, With Polenta (vegetarian version available on request)
// Surprise Inspired By …
// Organic red and white wine ———————————————————————– /Menu is gluten free//Organic vegetables /Meat – Boucherie Vincent Paluzzano, Naucelle//Wine – organic/ ———————————————————————–
Eduardo Paolozzi “Improved Beans” 1972
À TABLE AU BAZART! – KOLACJA INSPIROWANA SZTUKĄ
Widzieliście kiedyś film z obłędną Helen Mirren „Podróż na sto stóp”? Jedzenie, południowa Francja, urocze Saint Antonin Noble Val. I wiecie co? W najbliższy wtorek będę miała przyjemność tam serwować kolację! Aaaaaaaaaaaaaaaaaaaaa – tak się właśnie czuję!
Cuisine And Art razem z Bazart serdecznie zapraszają na kolację, inspirowaną sztuką „Do stołu w Bazart!”12/09/2017, godzina 19.00
MENU:
// Niewidzialna Bloody Mary, w wersji bez alkoholu Niewidzialna Maria Dziewica – inspiracja: Andy Warhol
above / powyżej: CHAIM SOUTINE “STILL LIFE WITH HERRINGS / MARTWA NATURA ZE ŚLEDZIAMI” (c./ok. 1916)
You would think that today is such an easy day to write a post. It is very probable that in the country you are now it is Fat Tuesday today. Mardi Gras. Pancake Day. So I could write a lovely post about pancakes, put the photo of The Most Beautiful Pancake made by Polish artist Anna Królikiewicz and it would be done, as I did a few years ago (here).
But the situation is not such an easy task. As you know I’m Polish and as I wrote before we celebrate Fat Thursday (not Tue), when we eat doughnuts (not pancakes)! Our Fat Thursday was last week, so I put a painting of doughnuts by Ralph Goings titled “Chocolate on the top” on my fb page, I found one shop with terrible doughnuts and I ate X number of them (I was dreaming about being in Poland that day, but I wasn’t.).
But this is not the end of the story, not at all! Today in Poland we have ….. Herring Day (“Śledzik”)…. Yes, herring!!!!!!!! We eat them, drinking vodka, and we go to parties. But you can drink a Chianti, as below. This is our Polish celebration of the last day of carnival!
Soutine “Herrings And A Bottle Of Chianti / Śledzie i butelka Chianti” (c./ok. 1917)
I hope you can still follow me, can you? Fat Day – fat herrings. Sweet – savoury. Thu – Tue. Now you can perfectly understand my pain connected with writing today’s post… You get it now! Finally I waded through it somehow and it is thanks to … Henri Toulouse-Lautrec! Good Old Henri helps me even with bloody smelly herrings (which I adore anyway!). And I invited along side him Mister Chaim Soutine. Ladies and Gentelmen! Sisters and Brothers! Here you have in all their glory – amazing herrings, beautiful, proud and tasty!
HERRINGS WITH ONIONS (original recipe by Toulouse-Lautrec, Joyant)
“Have some white salt herrings from Boulogne-sur-Mer, preferably herrings with soft roes. Desalt them well.
Brown some chopped onions in a pot with one part butter, one part oil. In a separate pan brown the herrings in oil.
Next put them to simmer for a good half hour to an hour in a covered pot with the onions; add a nut of butter, a trace of salt, and some pepper.”
The Editor’s note: “Desalt by soaking in water 24 hrs. Use 2 onions, 1 Tbs. oil, 1 Tbs. butter for each pound (about 1/2 kg) herring. Finish with 1 Tbs. butter per pound (about 1/2 kg fish).”
Soutine “Still Life With Herrings And Onions / Martwa natura ze śledziami i cebulami”
SOUTINE, TOULOUSE-LAUTREC ZE ŚLEDZIAMI ORAZ DZIEŃ NALEŚNIKA
Można byłoby sobie wyobrazić, iż napisanie kilku zdań o Dniu Dzisiejszym jest niezmiernie łatwe. Można byłoby. Można byłoby nawet rozpisywać się o śledziach, o ostatnich baletach, czy być może o przygotowaniach do postu. Gdyby ten blog był jedynie po polsku, pewno by tak było właśnie. Ale że Cuisine And Art nie zna granic, to sprawa bardzo się komplikuje i może być wyjątkowo myląca.
Sytuację w Polsce mamy klarowną – Tłusty Czwartek był, pączków miliony zjedzone, a na fb’owej stronie Ralph Goings z pączkami wyjątkowo dorodnie wyglądał. Dziś Śledzik – też wiadomo, jazda ostrzejsza (tylko dla tych, którzy osiemnaście lat skończyli).
Nie samą jedną Polską człowiek żyje, choćby wielu tak sobie życzyło. W Hiszpanii, Francji, Wielkiej Brytanii i wielu innych krajach nikt o żadnym innym tłustym dniu niż dzisiejszy wtorek nie słyszał – Mardi Gras w całej krasie, Fat Tuesday czy Dzień Naleśnika (tak, naleśnika!).
O naleśnikach pisałam już dawno temu tutaj, przedstawiając Najpiękniejszy Naleśnik Tego Świata, wykreowany przez Annę Królikiewicz. Możesz więc i obejrzeć, i przeczytac, możesz zabrać się za eksperymenty kolorystyczne i jeść naleśniki z czymkolwiek sobie zamarzysz. Naleśników temat na dzień dzisiejszy uznaję więc za zamknięty. Uff.
Z całej tej zawieruchy międzynarodowej na szczęście ratuje mnie Toulouse-Lautrec! Dobry stary Henryk w towarzystwie obłędnego wręcz Soutine’a – śledzie w całej swojej krasie, pełne uroku, typowego smrodku, rozpływające się w ustach. Śledzie takie, za jakimi tęsknię, gdy mnie w Polsce nie ma. Śledzie takie, które szczęśliwie kupić mogę a to w rosyjskim sklepie, a to polskim lub arabskim. Śledzie, o których śnię po prostu…
ŚLEDZIE Z CEBULĄ (przepis oryginalny – Toulouse-Lautrec, Joyant)
„Zaopatrz się w białe solone śledzie z Boulogne-sur-Mer, najlepiej takie z miękkimi delikatnymi mleczami. Wymocz je porządnie w wodzie, by odsolić.
Podsmaż posiekaną cebulę na maśle i oleju (tyle samo masła co oleju). Na osobnej patelni podsmaż śledzie na oleju.
Następnie duś pod przykrywką razem z cebulami przez dobrą godzinę; dodaj trochę masła, posól, popieprz.”
Nota Wydawcy: ”Odsól śledzie, mocząc je w wodzie przez 24 godziny. Użyj 2 cebul, 1 łyżki oleju, 1 łyżki masła na każdy funt (ok. ½ kg) śledzi. Na sam koniec dodaj po 1 łyżce masła na funt (ok. ½ kg) ryb.”
Oczywiście nie bądźmy drobiazgowi! Śledzie nie muszą być z Boulogne-sur-Mer i mogą już być przygotowane wcześniej, że nie trzeba ich odsalać. Trzeba ułatwiać sobie życie i iść się bawić!
above / powyżej: DANIEL SPOERRI “ST MARTHA’S BISTRO / BISTRO ŚW. MARTY” (2014); photo by Cuisine And Art 2017
Sometimes it happens to me that when I have too many things to do I freeze, I stop, I do totally nothing. This year seems very busy to me, I’m preparing 3 exhibitions (2 not connected to Cuisine And Art), 2 Cuisine And Art events (one is a meal for 100 people!) and I generally have no time to sleep. But… last week my body said “STOP” and I stopped for seven days and I lay in my bed, sneezing, coughing and sputtering. And afterwards I felt quite surprised that the job wasn’t done and I didn’t write this post about the opening which took place at the beginning of February! Time is flying and I really can’t understand it. I don’t get it at all!
The nearest big city to me is Toulouse, where I go back often with pleasure. I like these trips, I like strolling on the same small streets, peering into the same corners and discovering new ones. I don’t like first visits to big cities, when I feel the stupid pressure of being a tourist and having to tick off obligatory tourist attractions. I can’t stand it, I hate it. But I repeat it every time in every big city. How stupid is that? So in Toulouse I feel great, I can do whatever I want. I have my rituals there, places where I go ALWAYS. First I have to visit the Russian shop, where I buy Polish cottage cheese, jars of Russian braised eggplant in tomato sauce and Greek filo pastry. Afterwards I take direct route to my favorite, the most delicious Lebanese bistro O’SAJ (15 rue Leon Gambetta), where I ALWAYS eat a saj (Lebanese flat bread baked on a special domed griddle) with eggplant in tomato sauce (of course), cheese and parsley. And I’m in heaven, ready to conquer Toulouse! I’m still in the same heaven when eating pistachio sorbet near by.
My travel-related obsession with ritual dominates also when the main purpose is the big opening of a huge exposition. Early evening opening gives me the time to visit the Russian Shop, the Lebanese bistro and to eat an Italian ice-cream. It gives me the time to visit my favorite small galleries – Fondation espace écureuil pour l’art contemporain (3 Place du Capitole) and Exprmntl (18 rue de la Bourse), which is also a bookshop, and two shops with supplies for artists. Afterwards there is just strolling along the riverbanks and around the other side of the river – to the quarter Saint-Cyprien, where there is a great modern art museum with a very good mediatheque – Les Abattoirs. If it happens that Les Abattoirs is closed or an exhibition is crap – don’t worry, it is still worth seeing the old buildings of the slaughterhouses, which were turned into the museum in 2000. They are stunning!
The Centre Pompidou is celebrating its 40th anniversary throughout France. / 40te urodziny Centre Pompidou obchodzone w całej Francji
This time the place was open and the crowd was standing politely in the queue to enter. “Celebrating New Realism” exhibition presents (for the first time in Toulouse) a collection of Nouveau Realist for the 40th anniversary of the Pompidou Centre. The exhibition includes: Arman, Ben, César, Gérard Deschamps, François Dufrêne, Raymond Hains, Horst Egon Kalinowski, Yves Klein, Robert Malaval, Robert Rauschenberg, Jean-Pierre Raynaud, Martial Raysse, Mimmo Rotella, Niki de Saint Phalle, Daniel Spoerri, Richard Stankiewicz, Jean Tinguely, Jacques Villeglé, Gil Joseph Wolman, M.A.T. Editions and more.
Everything (New Realism) started in 1960 in Yves Klein’s studio, where the group of artists signed the manifesto. Others joined them later. They called ”Nouveau Réalisme – new ways of perceiving the real”.
“The group offered an alternative to the Abstract wave which followed the Second World War and quickly became a major trend in Avant Garde throughout France and Europe. Nouveau Réalisme’s perspective on the object and gesture joined the change that was happening internationally throughout the world of art (Néo-Dada, Fluxus, Pop Art, groupe Zéro…).
Like Pop Art, Nouveau Réalisme addressed the rise in industrialism and consumerism in society. Drawing material for their works from the daily life of the early 1960s, Nouveau Realists used everyday objects, adverts, posters, junk, neon lights… Their works were however dense and radical, marked by action and movement; destroying, ripping, compressing, assembling, sticking, tearing, stretching, stamping, and wrapping. Each artist had their own particular method of creating a <>>.” [from www.lesabattoirs.org]
New Realism art never fascinated me, but I have to say that the ideas of it are very close to me. Recycling. Using every day objects. I’m a collector of many things. I collect things which others throw away. I process and I create. Now I’m preparing an exhibition structured from the rubbish I have found on the beach. I could say that I create My Own Realism.
So, New Realism’s ideas – YES YES YES, but the art of New Realism itself …? So so. But of course I found a few extraordinary pieces in that exhibition:
Yves Klein “Embossed portrait of Arman”, 1962
César (César Baldiccini) „Compression de sacs” , 1976
Yves Klein “Embossed portrait of Arman” from 1962 (bronze from plaster mould of the body painted in blue and set on gilded plywood) – what a beauty! One of us – humans, but just a blue one… César’s „Compression de sacs” or Tony Morgan and Daniel Spoerri’s movie „Beefsteak Resurrection” (1968), which “reverses the story of a steak from excrement to its genesis as a cow in a field.”
Tony Morgan, Daniel Spoerri “„Beefsteak Resurrection / Zmartwychwstanie Befsztyka” (1968)
Daniel Spoerri “La Sainte Famille / Święta Rodzina” (1986)
And here I come to the point (of my trip). My goal wasn’t the New Realism in itself, but one man, one artist being a part of it – Daniel Spoerri, who took the basement in Les Abattoirs with another Daniel (Daniel Cordier) to create their exhibition “Daniel Spoerri, les dadas des deux Daniel”. Both of them – collectors, fanatics in collecting crumbs of the world, enjoying their life.
“For <> Spoerri will set up the exhibition to show the complicity between his works, and both his and Daniel Cordier’s collection. Daniel Cordier is an art dealer, writer, historian, and critic. (…) His donations of Modern and Contemporary works, and also ethnographic artefacts, art works and curios from all the continents, make up a substantial part of Les Abattoirs collection; a permanent regional loan from the Centre Pompidou. Just like for Daniel Spoerri, where his work slots intrinsically in with his collection, for Daniel Cordier the very different geographical zones, cultures and themes of his chosen pieces go happily hand in hand.” [from www.lesabattoirs.org]
Daniel Spoerri
Daniel Spoerri
Daniel Spoerri
What a beautiful marriage of two Daniels! Two explorers. Two inquisitive observers. Two open minded men, living (life) to the full. Both, in ripe old age, came to the opening. One (Spoerri) like a Black Bird With White Hair, trying (perhaps) not to be so visible in the crowd. The other (Cordier) like a Colorful Bird. Charming Gentleman.
Daniel Spoerri
Daniel Cordier
The first time in my life I saw Spoerri’s art was in Krakow’s MOCAK (Museum of Modern Art) in 2013 (Until 2 April 2017 there is Daniel Spoerri’s exhibition “Art taken out of the ordinary” there!!!). It was just one piece of art, but the only one I managed to remember.
Daniel Spoerri “The Seville series No.16 / Cykl z Sewilli, nr 16” (1991)
Afterwards I forgot Daniel for a while and by pure accident I re-discovered him in Les Abattoirs’s mediatheque, looking at his menus and food remains stuck onto tables. It was great! Eat Art movement in all its loveliness. And when I saw another Spoerri piece in the Reina Sofia Museum in Madrid I was quite disappointed. The spell had been broken. The exhibition in Toulouse could change that. Did it?
His Eat Art. Assamblage. Object Art. His snare-pictures – “objects, which are found in randomly, orderly or disorderly situations, are mounted on whatever they are found on (table, box, drawer, etc.) in the exact constellation they are found in (…). By declaring the result to be a tableau, the horizontal becomes vertical. For example: the leftovers of a meal are mounted on the table and the table is then hung on a wall (…)”. [from www.danielspoerri.org]
Daniel Spoerri “St Marha’s bistro / Bistro Św. Marty” (2014)
Daniel Spoerri “St Marha’s bistro / Bistro Św. Marty” (2014)
Daniel Spoerri “St Marha’s bistro / Bistro Św. Marty” (2014)
His collections. His interactions with the surrounding world. His amazing, brilliant, breath taking giants – monsters – creatures, in which I totally fell in love:
Daniel Spoerri
Daniel Spoerri
Daniel Spoerri
Daniel Spoerri
Yes. The exhibition in Les Abattoirs refuted the doubts and it re-established my faith in the essence of art. And Mr Spoerri? Still he is not my favorite artist, but…. Look at these pieces above! How great they are!!!
„New Realism” and „Daniel Spoerri, les dadas des deux Daniel” exhibitions will last until 28 May 2017. More information: www.lesabattoirs.org
TULUZA, NOWY REALIZM I DANIEL SPOERRI
Zdarza mi się niekiedy, że przy wyjątkowym natłoku prac zamieram, nie robię nic. Nagle wydaje mi się, że robienie lub nie nie zmieni stanu rzeczy, przestaję panikować i pozwalam sobie na najzwyklejsze lenistwo. Innym razem przy wyjątkowym natłoku prac mój organizm sam mówi „Stop” i przeziębiona zalegam w łóżku przez dni kilka, chrypiąc, kichając i smarkając na wszystkie strony świata. Właśnie z łóżka wyległam, odkrywając, iż natłok pracy sam nie zmalał i jestem w punkcie wyjścia o tych kilka dni uboższa.
Przygotowuję 3 wystawy, 2 zupełnie nie związane z Cuisine And Art, oraz kilka wydarzeń, związanych tylko i wyłącznie z Cuisine And Art, w tym obiad dla 100 osób w przepięknym zamku, gdzie będę miała wystawę. Dla 100 osób nigdy nie gotowałam, na szczęście sytuację ratuje fakt, iż wydarzenie będzie miało miejsce za mniej więcej pół roku. Mam czas. Tak przynajmniej mi się wydaje.
Usiadłam więc dzisiaj przy komputerze i przez dobrych kilka godzin starałam się ubrać w słowa krótki opis wystawy i wernisażu, na którym byłam (o zgrozo!) dwa tygodnie temu. Jak to jest możliwe, że czas tak leci? Nie wiem, nie rozumiem, nie ogarniam. Chciałam po prostu napisać, że byłam, że dobra wystawa, że miejsce fantastyczne, że miasto godne wizyty. Chciałam dodać, że wystawa jednego z artystów odbywa się równocześnie w innym muzeum, w innym mieście, w innym kraju. I chciałam w końcu przyznać się, że wystawa wystawą, ale jeść trzeba i gdzie w różnych miastach do tych samych miejsc namiętnie wracam. Dupa, zero, nic. Spędziłam ostatnich kilka godzin na rozpoczynaniu zdań różnych i kasowaniu ich. Po prostu umiejętność sklecenia kilku słów w jakiś choćby odrobinę interesującą całość okazała się niemożliwością. Zmieniłam więc taktykę, rozpoczynając pisanie po polsku, potem zacznie się orka tłumaczenia.
Uff. Udało się jakoś! Płynnie w miarę przejść do tematu mogę, cudownie. W końcu. Nareszcie.
Najbliższym Wielkim Miastem jest Tuluza, do której wracam chętnie. Lubię takie powroty, przechadzanie się po tych samych uliczkach, zaglądanie do tych samych kątów, ale i odkrywanie nowych. Nie lubię pierwszych wizyt w dużych miastach, kiedy to czuję jakąś kretyńską wręcz presję zaliczania obowiązkowych turystycznych punktów. Nie znoszę, nie cierpię, nie trawię, a i tak zawsze podczas pierwszej wizyty to robię. Potem jest tylko z górki. Tak więc w Tuluzie przede wszystkim odwiedzam Rosyjski Sklep, gdzie kupuję polski twaróg, rosyjskie słoiki duszonych bakłażanów w sosie pomidorowym i greckie ciasto philo. Następnie obieram kierunek ulubiony, ukochany, najważniejszy – O’SAJ(15 rue Leon Gambetta), maleńki libański bar, gdzie ZAWSZE posiłkuję się. O’SAJ znajduje się w samym centrum, menu ma proste – placuszki typowo libańskie z różnymi nadzieniami, które nazywają się SAJ i pieczone są na specjalnej półkolistej patelni, będącej jednocześnie czymś w rodzaju otwartego pieca. Wybieram duszone bakłażany w sosie pomidorowym z serem i jestem w niebie. W tym niebie jestem również później, gdy udaję sie do pobliskiej lodziarni na sorbet pistacjowy. I jestem gotowa do podbijania Tuluzy!
O’SAJ, Toulouse, 15 rue Leon Gambetta
O’SAJ, Toulouse, 15 rue Leon Gambetta
Obsesja rytuałów, związanych z podróżami, jest dominującą nawet wtedy, gdy celem jest wernisaż ogromnej wystawy. Wernisaż wczesno wieczorową porą, zaliczyć więc muszę i rosyjski sklep i libański bar i włoskie lody. Odwiedzić mam czas ulubione niewielkie galerie – Fondation espace écureuil pour l’art contemporain (3 Place du Capitole) i Exprmntl(18 rue de la Bourse), która jest równocześnie księgarnią, oraz zrobienie zakupów w jednym ze sklepów z zaopatrzeniem dla artystów. Potem już tylko szlajanie się po drugiej stronie rzeki, odkrywanie uroków dzielnicy Saint-Cyprien, gdzie znajduje się świetne muzeum sztuki współczesnej z równie świetną mediateką – Les Abattoirs. A jeśli wystawa jest kiepska albo miejsce akurat zamknięte i tak warto zobaczyć sam budynek starej rzeźni, przepiękny.
Tym razem miejsce było otwarte, a tłumy wernisażowych gości grzecznie stanęły w ogonku do wejścia. „Celebrowanie Nowego Realizmu” to wystawa, zorganizowana z okazji 40-lecia Centre Pompidou w Paryżu, prezentująca po raz pierwszy w Tuluzie kolekcję Nowego Realizmu (Arman, Ben, César, Gérard Deschamps, François Dufrêne, Raymond Hains, Horst Egon Kalinowski, Yves Klein, Robert Malaval, Robert Rauschenberg, Jean-Pierre Raynaud, Martial Raysse, Mimmo Rotella, Niki de Saint Phalle, Daniel Spoerri, Richard Stankiewicz, Jean Tinguely, Jacques Villeglé, Gil Joseph Wolman, M.A.T. Editions).
Wszystko zaczęło się w 1960 roku w studiu u Yves’a Klein’a i nigdy jakoś nie oczarowało mnie specjalnie, choć idea sama w sobie przedstawiania rzeczywistości samej w sobie, jej obiektów, przedmiotów dnia codziennego przemawia do mnie. Ba, przemawia do mnie ówczesna walka z konsumpcjonizem i działanie artystów do używania zużytych już materiałów (recycling w sztuce). Idea więc, szczególnie że chodzi przecież o lata 60-te, zacna i bardzo mi bliska (Jestem zbieraczem wszystkiego, kolekcjonuję to, co inni wyrzucają, przetwarzam, tworzę. Właśnie przygotowuję wystawę, zbudowaną ze śmieci znalezionych na plaży. Kreuję więc Własny Realizm.). Idea więc Nowego Realizmu po milion razy TAK TAK TAK, a idea w sztuce jest dla mnie ważna, jest wręcz podstawą – jeśli nie wierzę w dane dzieło sztuki, to może być najwspanialszym i najbardziej uznanym przez innych, ale odrzuconym i zapomnianym przeze mnie. W Nowy Realizm wierzę, ale nie marzę o nim. Zbyt wiele podobieństw w nim, powtórzeń, ale… Na wspomnianej wystawie kilka prac zachwyciło mnie, przyznać muszę.
Yves Klein „Embossed portrait of Arman” z 1962 roku (zdjęcie powyżej) toż to po prostu samograj! Atrakcyjny wizualnie, jednocześnie będący jednym z nas (to naturalnej wielkości odlew).Skompresowane worki César’a (zdjęcie powyżej) czy film Tony’ego Morgan’a „Zmartwychstanie Befsztyka” (1968) (zdjęcie powyżej), który zrobił we współpracy z Daniel’em Spoerri, gdzie proces życia i śmierci zostaje odwrócony – od ekskrementów, poprzez stek aż do krowy na polu.
I tu dochodzimy do sedna (wyprawy). Moim celem nie był Nowy Realizm sam w sobie, ale Daniel Spoerri, będący nie tylko częścią wystawy Nowego Realizmu, ale mający drugą wystawę „Daniel Spoerri, les dadas des deux Daniel” wraz z Danielem Cordier’em. Obaj – kolekcjonerzy, zapaleńcy zbierania okruchów świata. Daniel Spoerri zaprojektował tę wystawę, która stała się nie tylko prezentacją zbiorów sztuki ludów, zbiorem prawie etnograficznym, ale również prezentacją kuriozalnych prac, które sam stworzył.
Daniel Cordier, jeden z największych żyjących kolekcjonerów Sztuki przez duże S, prezentuje tutaj zbiory, które ofiarował Centre Pompidou. Piękny to mariaż dwóch Danielów, pełen wrażliwości, pełen ciekawości świata. Obserwatorzy. Dociekliwi odkrywcy. Otwarci na różnorodności tego świata, czerpiący z tegoż pełnymi garściami. Obaj, mimo sędziwego przecież wieku, pojawili się na wernisażu – jeden w czerni z rozwianymi białymi włosami, starający się wyglądem zginąć w tłumie, być może żeby móc lepiej oglądać, podglądać, czerpać z niego – Spoerri. I kolorowy ptak, piękny i czarujący – Cordier. Musiał to być wysiłek dla obu, szczególnie dla starszego (Cordier), nie mieszkają przecież „za rogiem”, ale szacunek do Sztuki właśnie spowodował, iż przywitali swoich, jakby nie było, gości (zdjęcie powyżej).
Sztukę Spoerri’ego po raz pierwszy zobaczyłam w 2013 roku (zdjęcie powyżej) w krakowskim MOCAK’u (Muzeum Sztuki Współczesnej, w którym trwa do 2.04.2017 Jego wystawa „Sztuka wyjęta z codzienności”!!!). Więcej informacji tutaj: https://mocak.pl/sztuka-wyjeta-z-codziennosci.
To była też jedyna praca, którą zapamiętałam z ówczesnej wystawy. Samego jednak Daniela zapomniałam na jakiś czas i zupełnie przypadkowo natknęłam się w mediatece ww Les Abattoirs w Tuluzie. Cuisine And Art albo już istniało, albo miałam jego istnienie w głowie, zafascynowana więc czytałam menu Spoerri’ego, które tworzył i oglądałam zdjęcia. Potem w Madrycie w Muzeum Reina Sofia natknęłam się na Jego prace i odkryłam, iż to, co mnie w albumach i książkach oczarowało, w rzeczywistości nie było już takie czarujące. Wernisaż w Tuluzie mógł lub też miał to odmienić. Czy odmienił?
Spoerri to „obrazy-pułapki” (tableaux pieges / snare-pictures), czyli znalezione przypadkowe obiekty przymocowane do podłoża i przedstawione w innym planie, jako tak zwany obraz, gdzie to, co horyzontalne staje się wertykalne. Przykładem są resztki jedzenia umocowane do blatu i powieszone na ścianie.
Daniel Spoerri “St Marha’s bistro / Bistro Św. Marty” (2014)
Spoerri to Eat Art, czy też inaczej Sztuka Jedzenie, gdzie jedzenie staje się Sztuką właśnie.
Czy nadal więc to, co znałam z książeki i albumów, było w nich bardziej czarujące? Czy wystawa zmieniła moje odczucia i Spoerri zaczarował mnie? Zaczarowały mnie i zabrały w zupełnie inny świat te prace, powalily mnie na kolana te giganty, te zbiory przedziwne, te morfy twórcze (zdjęcia powyżej).
Obie wystawy w Les Abattoirs trwać będą do 28 maja b.r. Więcej informacji na stronie www.lesabbatoirs.org.
Od tego roku do Tuluzy można przylecieć bez przesiadki z Warszawy-Modlina (www.ryanair.com), nie ma więc już wymówek, że daleko, że niewygodnie, że nie po drodze!
above / powyżej: HENRI TOULOUSE-LAUTREC by Maurice Guilber
Yes. You’ve read it well – chocolate mayonnaise. M A Y O N N A I S E. Sounds disgusting doesn’t it? How you could even think about chocolate and mayonnaise together? HOW?!
I have no clue how, but the idea came from Henri Toulouse-Lautrec. Looking at this great photo of him from Arcachon it even doesn’t surprise me. Totally Henri, that’s it!
And I can’t show you any photo of a chocolate, mayonnaise, anything with chocolate or even an empty plate with chocolate remains. I’m surrounded by piles of snotty tissues, fresh tissues, jars of different honey, lemons, oranges, kiwis, juicer, garlic, garlic press, half-emptied cups of tea, glasses of water, some tablets, drops and books. Many books, which I have no energy to read. So you have to be gentle with me and understand that the photo of Henri naked in the summer should be enough to illustrate his sense of madness, crazyness and simple joy of life. Here you have the original recipe, so you can enjoy it on Valentine’s Day or any other day of the year.
And remember – Chocolate Mayonnaise means no more no less than CHOCOLATE MOUSSE. The name now surprises us, but perhaps then it didn’t? They say that Henri was the father of chocolate mousse, so yes, he could name it what he wanted!
CHOCOLATE MAYONNAISE (original recipe by Toulouse-Lautec, Joyant)
“In a saucepan put four bars of chocolate with very little water and let them melt on a very gentle fire. Add four large spoons of granulated sugar, 230g of good butter, four yolks of eggs and mix carefully.
Let it cool and you will have a smooth paste. Beat the whites of eggs to a snow and mix them, while stirring, into the paste.”
The Editor’s note: “A variation on mousse. 250g semi-sweet chocolate, 4 heaping tbs sugar.”
Tak! Dobrze czytasz! Majonez C Z E K O L A D O W Y. Brzmi wyjątkowo ohydnie. Obrzydliwie. Obleśnie. Brzmi najbardziej fatalnie jak tylko może. Brzmi tak, jak ja się obecnie czuję, obłożona stosami zasmarkanych chusteczek, stosami świeżych chusteczek, otoczona słoikami miodów, cytrynami, pomarańczami, owocami kiwi, wyciskarką do cytrusów, wyciskarką do czosnku, czosnkiem, filiżankami i kubkami niedopitych herbat, szklankami na wpół pustymi / na wpół pełnymi wody oraz książkami. Mnóstwem książek, na które nawet nie mam ochoty spojrzeć. Nie mam więc i ochoty na gotowanie, fotografowanie, a wśród zdjęć żadnego nie ma z czekoladą, z majonezem, z pustym nawet ufajtanym czekoladą talerzem. W bibliotece zdjęć zero. O wybaczenie proszę, tym razem zdjęcie Henryka w pełnej krasie musi wystarczyć! Jego energia, Jego kreatywność i ponoć wymyślony przez Niego MUS CZEKOLADOWY, jakbyśmy go dzisiaj nazwali. Miał więc Henryk, jako Wynalazca, prawo do nazwania deseru jakkolwiek chciał, nawet majonezem!
Tak więc na jutro, na Walentynki (których ja nigdy nie obchodziłam i nadal nie obchodzę, ale może Ty obchodzisz) przepis w sam raz, bo jakże urocze jest podanie Ukochanemu lub Ukochanej MAJONEZU CZEKOLADOWEGO…? A jeśli nie na jutro, to na każdy inny dzień roku!
“W garnuszku, na bardzo małym ogniu, stop 4 tabliczki czekolady. Dodaj 4 łyżki cukru, 250 g masła, 4 żółtka i wymieszaj dokładnie. Ostudź. Ubij białka na sztywno i wmieszaj powoli do czekoladowej masy.”
Nota od Wydawcy: „250g czekolady mlecznej, 4 łyżki cukru.”
The decision to leave the country where you were born and grew up entails acceptance of the fact of being an Outsider (a Stranger) always. An Outsider in a new country. An Outsider in your motherland, which is now “only” a place of birth. Usually being an Outsider isn’t negative and it doesn’t cause a sea of tears, or even a river. But sometimes, especially close to a birthday, there is some kind of sadness inside, some type of alienation, lack of belonging. Being an Outsider means also constantly searching for something, constantly trying to find THERE.
TAKE ME THERE. THERE DOES NOT EXIST. THERE IS NOWHERE. SOMEWHERE. ANYWHERE. THERE IS USPIAM.
A year ago I landed on The Other Side Of The World in search of my own paradise and I discovered that “Plus ça change plus ç’est la même chose” (The more things change the more they stay the same). I created the photographic series “USPIAM”, which comes from latin and means “somewhere, anywhere”.
This year I decided to celebrate my birthday, focusing on the bright side of being an Outsider and I created The Outsider Cheesecake, The Uspiam Cheesecake, The Sweet Potato Cheesecake with its amazing orange color derived from sweet potatoes. The Never-Photographed Cake to be honest. But I managed to do a sketch, using the Monge Method of projections.
During my studies at the Academy of Fine Arts we had a whole year long of descriptive geometry, which we – future artists – couldn’t understand at all, most of us. We struggled a lot with pain and anger, not being capable of understanding the whole mystery of descriptive geometry and failing one exam after another. I was no better than the rest, but my honour was saved by a Frenchman – Monsieur Gaspar Monge who discovered a method to describe ANY object.
What I remember is to draw a view from above and a side view or a cross section view. The actual method is far more complicated of course! But for my needs, sketching food when I design it, my adopted method is enough and I always think about Mr Monge. Here you have then The Sweet Potato Cheesecake – above and side views inspired by the Monge Method.
Sweet Potato Cheesecake – views / Sernik Ze Słodkich Ziemniaków – widoki by Serafin 2017
SWEET POTATO CHEESCAKE inspired by USPIAM (bySerafin)
Blitz the digestive biscuits, add freshly grated ginger and melted butter. Tip everything into the tin, press it evenly into the bottom and sides of the form. Put into the preheated oven (180C) for 10 min.
FILLING: – 300g mashed sweet potatoes (you can boil them or roast them with skin, just pricked with a fork) – 50g cream cheese – 100g fructose (or 120g sugar) – 1 lemon (juice and zest) – 2 eggs – 1/2 tbsp of soya sauce
Mixed everything in the food processor. Pour on the pre-baked digestive base. Put into the oven, reduce temperature to 170C. Bake 45-60 min, checking after 30 min. The cheesecake should be a little “wobbly” in the centre, then, switch off the oven and let it cool. Place into a fridge overnight (I know, it is almost impossible to wait so long, but…. After one night it will be even better!).
O OBCYM, USPIAM I SERNIKU ZE SŁODKICH ZIEMNIAKÓW
Decyzja o opuszczeniu kraju, w którym się urodziło i wychowało, wiąże się z zaakceptowaniem tego, iż już zawsze będzie się Obcym. Obcym w kraju, który się na nowy dom wybrało. Obcym we własnej ojczyźnie, z której się już “jedynie” pochodzi. Zazwyczaj bycie Obcym nie wiąże się z negatywnymi emocjami czy morzem wylanych łez, niekiedy jednak, zwłaszcza w okolicach urodzin, ta łza jedna czy druga uroniona zostaje z poczucia tegoż wyobcowania, braku przynależności, wykorzenienia w mniejszym lub większym stopniu. Bycie Obcym wiąże się również z poszukiwaniem, z odwieczną ciągotą, tęsknotą za TAM. TAM będzie lepiej. TAM będzie raj. TAM. GDZIEŚ. GDZIEKOLWIEK.
Rok temu wylądowałam na Drugim Końcu Świata, by odkryć, iż “Plus ça change plus ç’est la même chose”, czyli “Im więcej się zmienia, tym bardziej pozostaje tym samym”. Stworzyłam fotograficzną serię “USPIAM”, co oznacza w języku łacińskim GDZIEŚ/WSZĘDZIE/NIGDZIE/GDZIEKOLWIEK/TAM.
ZABIERZ MNIE TAM. TAM NIE ISTNIEJE. TAM JEST NIGDZIE. GDZIEŚ. GDZIEKOLWIEK. TAM ZNACZY USPIAM.
Świat Obcego. Innego. Skądś.
W tym roku postanowiłam połączyć USPIAM ze zbliżającymi się urodzinami, które stają się niczym więcej jak pretekstem do upieczenia ulubionego przeze mnie ciasta – sernika. Sernika jednak Innego. Obcego. Sernika-USPIAM, którego zdjęcie nie powstało. Powstał jednak szkic (powyżej).
Szkic, będący pozostałością po trudach studiowania geometrii wykreślnej na pierwszym roku Akademii Sztuk Pięknych jakieś dwadzieścia lat temu. Z przedmiotu wyjątkowo mało rozumianego przez przyszłych artystów, zapamiętałam (i to niedokładnie) tak zwane “rzuty Monge’a” [morza], nie ze względu na brzmienie, lecz na ich przydatność w życiu codziennym. Rzut z góry i rzut z boku (albo przekrój?!) wystarczy, by przestawić KAŻDY przedmiot. Oczywiście to ogromne uproszczenie, w dodatku zaadoptowane przeze mnie na potrzeby własne! Genialna prostota, która przydaje się również w kuchni. Kolejne zeszyty, w których notuję pomysły kucharskie, pełne są prostych rysunków, w których gdzieś kryją się ślady Monge’a. Można więc mój rysunek swobodnie nazwać “Widoki Sernika Ze Słodkich Ziemniaków, zainspirowane rzutami Monge’a”.
SERNIK ZE SŁODKICH ZIEMNIAKÓW, zainpirowany USPIAM (bySerafin)
FOREMKA DO PIECZENIA: okrągła, 18cm
BAZA: – 130 g ciasteczek digestive – świeży imbir (mniej więcej centymetrowy kawałek) – 60 g stopionego masła
Zmiksuj ciasteczka w robocie kuchennym, dodaj starty korzeń imbiru i masło, dobrze wymieszaj. Wyłóż do foremki i ubij jednolicie, nie zapominając o bokach, a przynajmniej ich kawałku (1 cm wysokości). Wstaw do piekarnika nagrzanego do 180°C na 10 min.
MASA: – 300 g purée ze słodkich ziemniaków (ugotowanych lub upieczonych ze skórką, nakłutych widelcem przed włożeniem do piekarnika) – 50 g kremowego serka – 100 g fruktozy (lub 120 g cukru) – 1 cytryna (sok i starta skórka) – 2 jajka – 1/2 łyżki sosu sojowego
Zmiksuj składniki dokładnie. Wlej na podpieczoną wcześniej bazę. Wstaw do piekarnika, obniż temperaturę do 170C. Piecz 45-60 min, sprawdzając po pół godzinie. Sernik powinien nieco trząść się w samym centrum, wtedy piekarnik wyłącz i poczekaj do ostudzenia. Ciasto wstaw do lodówki na noc, mimo ogromnej, gigantycznej, największej na świecie pokusy zjedzenia go od razu i to w całości! Poczekaj, błagam!
above / powyżej: CLARA PEETERS “Table with a tablecloth, salt cellar, gilt cup, pie, jug, porcelain dish with olives, and roast fowl / Stół z obrusem, solniczką, złotym kubkiem, ciastem, dzbankiem, porcelanowym talerzem z oliwkami i pieczonym drobiem” ca.1611 from / z: Museo Del Prado (Madrid, ES)
Hi! Gastrofestival Madrid is still on and I have to write to you about some art&cuisine events there which I’m going to miss. Look at these two:
Sat 4th Feb at 6h30 pm – Prado Museum – the conference “THE GASTRONOMY IN THE PRADO MUSEUM” by Mateo Sierra (free entrance until full capacity).
“THE COLOUR AND THE FLAVOUR IN TAPAS” – NuBel, The Reina Sofia Museum, until 5th Feb, 6h30 pm – 8h30 pm (prices: 2 and 2,5 euros) – something to drink plus a tapa especially designed for this occasion by the chef Javier Muñoz-Calero, based on a piece of art from the museum.
Gastrofestival Madrid w toku i nie mogę się oprzeć przed przestawieniem tego, za czym tęsknić jedynie mogę i marzyć.
Sobota 4/02, 18.30, Muzeum Prado, konferencja „Gastronomia w Muzeum Prado”, Mateo Sierra (wstęp wolny, ilość miejsc ograniczona).
„Kolor i smak w tapas” – NuBel, Muzeum Reina Sofia, do 5/02 w godzinach 18.30-20.30, napitek + tapa (cena 2-2,5 euro), specjalnie zaprojektowana i wykonana przez szefa kuchni NuBel, którym jest Javier Muñoz-Calero.
above / powyżej: BOUNTY #1 / DAR #1 by Serafin 2017
Jean-Claude – The Best Gardener In The Village came one morning with a wooden box of goods – the crinkly carrots, the biggest ever onions (650 g each one!) and a turnip. A great start for making soup, especially when the weather doesn’t spoil anyone, it’s cold and wet. I took “The Art of Cuisine” cookbook and I read once again every recipe for soup. According to Toulouse-Lautrec and Joyant you always need to have a carrot and a turnip. In Polish cuisine every soup has to have an onion, carrot, parsnip and celeriac, but never a turnip. We are not big lovers of this veg and I have to admit – it is not one of my favorites either! But bounty is bounty and I had to use it.
Writing my two last posts about Spain (1st post and 2nd post) and having Gastrofestival Madrid still going on (until the end of this week) I chose a recipe for the Spanish Soup, which is so beautifully written, that I have no choice but to present it to you in its original form. I have no idea if this soup has any Spanish roots or the French just named it that. It’s great for winter time and according to Henri very healthy too.
BOUNTY #2 / DAR #2 by Serafin 2017
SPANISH SOUP by Henri Toulouse-Lautrec and Maurice Joyant
“For a liter of consommé: put four liters of cold water in a stewpot made of earthenware, some salt, two spoons of lentils, a spoon of split peas, and a spoon of white haricot beans. When the water boils, add a large leek cut in pieces, a hundred grams of carrots and a hundred grams of thinly sliced turnips, half a stick of celery, a piece of thistle, parsnip, and a lettuce cut in pieces. Let it boil without a lid; then, with a lid; let it reduce on a low fire until one liter of consommé remains from the four liters of water. Strain and serve hot. This soup is excellent for intestinal inflammation and diarrhea and has the same properties as milk. If one wants to eat it, without being ill, add pepper, salt, and a binding of butter with egg yolk and fried croutons.”
DARY I HISZPAŃSKA ZUPA TOULOUSE-LAUTREC’a
Jean-Claude – Najlepszy Z Ogrodników zawitał ostatnio ze skrzynką dóbr – powykrzywiane urocze marchewki, największe z cebul (650 g każda!), piękna dorodna rzepa, której jednak miłością nigdy nie darzyłam ani nadal nie darzę. Dary jednak darami są i trzeba je dobrze wykorzystać! A że zimno, mokro i buro za oknem, a że dwa ostatnie posty o Hiszpanii były (ten i ten tutaj), a że Gastrofestival Madrid trwa jeszcze do końca tygodnia, postanowiłam ugotować Hiszpańską Zupę Toulouse-Lautrec’a i Joyant’a. Czy ona hiszpańska czy jedynie tak przez Francuzów nazwana – sprawa to mało istotna. Istotny jest urok przepisu samego w sobie, który powyżej cytuję po angielsku, a poniżej samodzielnie, mniej lub bardziej zgrabnie, tłumaczę. Proszę zwrócić szczególną uwagę na porady zdrowotne Henryka oraz na budowę receptury, czyli brak wyszczególnionych składników, co moim zdaniem nie ułatwia jednak gotowania.
HISZPAŃSKA ZUPA (przepis org. Toulouse-Lautrec’a i Joyant’a)
“Na litr consommé*: wlej cztery litry zimnej wody do glinianego naczynia na zupę, odrobinę soli, dwie łyżki soczewicy, łyżkę grochu łuskanego i łyżkę białej fasoli. Gotuj pod przykryciem, potem bez, na niewielkim ogniu, aż płyn zredukuje się do jednego litra consommé. Odcedź i podawaj gorące. Zupa ta jest wyjątkowo dobra na problemy jelitowe, biegunkę. Ma takie same właściwości jak mleko. Jeśli osoba zdrowa chciałaby ją jeść, dodaj pieprzu, soli, mieszanki masła i żółtka oraz małe grzaneczki.”
*Consommé – klarowny bulion, przygotowany w odpowiedni sposób. Ze względu na sposób przyrządzania consommé, osobiście nie użyłabym tutaj tej nazwy, ale zastąpiłabym ją „wywarem” lub „bulionem”, w przepisie jednak użyto tego wyrazu.
above / powyżej: “PUM PUM CAFE“, Madrid by Cuisine And Art 2016
Do you have plans for this weekend? Or for the next one? No? Great! Go and buy a flight to Madrid! Just go and buy! Now! (And afterwards comeback here to read why 🙂
Two days ago I wrote a post about Madrid, more about art than food, but with a recipe for lamb meatballs. Now I want to add some news – until the 5th of February there is a GASTROFESTIVAL there!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!! Unfortunately I can’t go, hopefully next year. But you can, I’m pretty sure.
The most exiting thing is that Gastrofestival Madrid is not just about food. It is about food, health and culture! Gastronomy in literature, music, cinema, fashion, theatre and art, including photography!!! Madrid’s best museums and galleries take a part in this year’s Festival. There are almost 30 events dedicated to food and art. The Prado Museum, The Reina Sofia Museum, The Thyssen-Bornemisza Museum and many many more. Look at the map:
Take a deep breath, make a coffee. Do you already have those bloody flight tickets? Yes? (I’m very jealous…) Good then! Now it is a time for packing and reading about Madrid (also about accommodation, which could be helpful). Ready to go?
P.S. Do not forget to write to me how it was there! Take some photos, perhaps they could be shown here, on the Cuisine And Art blog.
GASTROFESTIVAL MADRYT I SZTUKA
Dwa dni temu pisałam o Madrycie i w tym Madrycie pozostaję, przynajmniej teoretycznie. Spieszę donieść, iż weekend się zbliża jeden i drugi, a do 5. lutego w hiszpańskiej stolicy trwa GASTROFESTIVAL!!!!!!!! Dla jednych to wiadomość genialna, dla innych smutna i pozostaną oni (ze mną na czele) w gronie zazdrośników, nie mogących akurat tam być.
Madrycki Gastrofestival tym różni się od innych, iż nie o jedzenie w nim jedynie chodzi, ale o sztukę również!!! Literatura, muzyka, teatr, moda, fotografia, malarstwo. Prawie 30 wydarzeń dotyczy sztuk wizualnych jednie, spójrz na mapę festiwalową powyżej. Wejdź na stronę www.gastrofestivalmadrid.com i rozkoszuj się choćby samymi nazwami: Muzeum Prado, Reina Sofia czy Muzeum Thyssen-Bornemisza to tylko niektóre z muzeów, a dochodzą jeszcze wiodące galerie! Warsztaty, pokazy ,konferencje, prezentacje. Jedzenie. Mnóstwo jedzenia.
Kupuj więc bilet teraz, od razu! Nie zwlekaj, nie czekaj, nie zastanawiaj się! Bądź moimi oczyma, napisz mi jak było, prześlij zdjęcia, żebym jeszcze bardziej była zazdrosna. Przeczytaj raz jeszcze co o Madrycie pisałam, może któraś z informacji przydatną się okaże w podróży, na przykład ta o zakwaterowaniu. Zmykaj już, leć!
above / powyżej: JUAN MANUEL CASTRO PRIETO “PASCUAL LAMB / BARANEK PASCHALNY” 2009; photo by Cuisine And Art 2016
There are places in which I fall in love from the first visit. There are others which I need years and years, visits and visits to finally love them. Madrid belongs to the this first group. This city has never disappointed me. Ever. Since the first time there, more or less 20 years ago, I adore it. For me Madrid means, far more than just amazing food and wine (as always in Spain), great museums and majestic town houses with enormous elegant entrances.
This time it was the same. The journey itself happened completely by chance – I saw a return flight ticket for 18 euros, so I felt that I just had to go. That it was my obligation. Knowing Madrid already, helped me to choose accommodation– a beautiful, cozy and comfortable small Studio La Latina with everything I needed (fridge+corkscrew+espresso machine) in a very central part so as to be close to all the great museums – The Prado Museum, The Reina Sofia Museum and The Thyssen-Bornemisza Museum. The Three Huge Cultural Monsters, The Three Giants with every type of art you can dream of! And all of them have a few hours per week of free entry! How great is that!!!
As I had visited each one a few times before, I knew exactly what I wanted to see. I wanted to see Goya’s Black Paintings and Velázquez’s “Christ Crucified”. Why? To be honest just to check if these paintings effect on me was the same as they had been 20 years ago. I always do this when in Madrid. It has become such a habit for me. And the answer is always the same, of course!
Every time I’m totally enthralled by the light in the Black Paintings. I sit there on a bench and I stare at them, almost not believing that that light is coming from the paintings, not from any additional light source. My friend David Frankel, the writer, wrote a little while ago an essay entitled “The Dog“, devoted to that specific Goya painting, where he ponders on the mystery of the dog – the enigmatic loneliness of the animal, who is starring at… At what? So I went to the Prado Museum to:
A. solve a mystery, B. make a self-portrait with The Dog, C. report everything to David F.
But the results weren’t so optimistic:
A. I didn’t solve any mystery, including that one, B. it was prohibited to make photos, C. David F. only received a postcard of The Dog.
Francisco Goya, The Dog / Pies (photo source: Wikipedia)
Then I moved on to Velázquez. I thought that this time it wouldn’t affect me so much. I thought that this time a religious masterpiece wouldn’t enchant me, but… It was like always – I just couldn’t move and I regret that there is no bench there to sit on (My legs hurt soooo much after walking kilometres around the city, so I understood a little better Christ’s suffering… ;-). One more time I decided that this is the most significant, the most important and the most powerful piece of art for me. For me – a catholic from birth, but not practicing. Yeah…, art is a mystery, that’s for sure…
Remembering my first visit to the Prado Museum years ago with my father and his fascination for Hieronymus Bosch (Spanish “El Bosco”) I moved slowly, very slowly, barely dragging my feet, to see his paintings. My dad was so terribly upset that I didn’t enjoy them then, so I wanted to find out how I feel now. It was the biggest surprise I could have. I just loved them, loved them, loved them! Nothing more, nothing less.
There are so many galleries and museums in Madrid that of course it is not possible to visit all of them being there for just a few days. But I could definitely recommend some of them:
Tabacalera – an old tobacco factory, now a cultural space.
If you like old empty buildings with souls, with a history, with that certain Something, if you love peeling paint in industrial spaces – yes, the Tabacalera is for you, even with no exhibition inside! But this time there was one and it was very special, an absolutely stunning exhibition byCastro Prieto– “CESPEDOSA”. (Unfortunately this exhibition is now finished.)
Exhibition / Wystawa “CESPEDOSA”, Tabacalera, Madrid / Madryt
Exhibition / Wystawa “CESPEDOSA” – “Pandora”, Tabacalera, Madrid / Madryt
Exhibition / Wystawa “CESPEDOSA”, Tabacalera, Madrid / Madryt
Juan Manuel Castro Prieto is a Spanish photographer based in Madrid. Perhaps I could call him a documentalist, but I don’t. Perhaps I shouldn’t call him a conceptual artist, but I do. Castro Prieto opened my eyes to “conceptual documentary” photography, as I have called it myself.
It is very difficult for me write about his exhibition, about his works. I entered into the Tabacalera, I saw empty spaces, a labyrinth of corridors and rooms. One photo here, another there. And it was like magic. Something unknown pulled me inside. Juan Manuel left me totally spellbound. Large formats, great quality – of course is an advantage, but The Soul, The Concept, that Something. It doesn’t happen often in documentary photography. But here…I felt that Castro Prieto first put his mind into every photo, second – his heart and soul, at the end he pressed the shutter. And for the first time in my life I started to desire a photo, his photo. This one to be specific, Cordero Pascual:
Of course this photo above is a photo of Castro Prieto’s photo, which I made during the “Cespedosa” exhibition. The original one is a lot “deeper”, if you know what I mean. And I’m asking Juan Manuel quietly – how it happens that you are such a great Observer? That you catch all these rare special moments around you? Do you arrange your surroundings even a little? It is hard to believe that you just happened to meet this young man above with that lamb.
That’s why (not knowing Castro Prieto personally) I believe that he uses everything from his own world and thanks to photography he creates another, not less real, world – Castro Prieto’s World. One of my favorites.
LAMB MEATBALLS WITH ANISE SEEDS inspired by Castro Prieto 500g minced lamb 1 small chopped onion 2 crushed cloves of garlic 1 egg 2-3 tbsp of bread crumbs soaked in 1/4 glass of water salt pepper 1 teaspoon of ground anise seeds* 1 teaspoon of turmeric TO SERVE: parsley, rice, lemon juice
Lamb meatballs with anise seeds / Klopsiki jagnięce z anyżem – Cuisine And Art
Mix everything well with bare hands. Shape into small balls (It is easier to do it with wet hands, so after making each ball wet your hands in cold water). Fry them in a very hot frying pan with a drizzle of olive oil.
Serve with rice and chopped fresh parsley. Squeeze some lemon juice on the top to add a zingy, aromatic flavour.
* If you don’t like anise seeds you HAVE TO try anyway! I didn’t like them either until I tried these lovely meatballs in Istanbul.
Lamb meatballs with anise seeds / Klopsiki jagnięce z anyżem – Cuisine And Art
MADRYT, CASTRO PRIETO I KLOPSIKI JAGNIĘCE Z ANYŻEM
Istnieją miejsca na tym ziemskim padole, w których zakochuję się od pierwszej wizyty i które darzę miłością lata całe. Istnieją inne zaś, które potrzebuję odwiedzić wiele razy, by w końcu zakochać się. Madryt z całą pewnością należy do pierwszej grupy. To miasto, które nigdy mnie nie rozczarowało, a które oczarowuje mnie za każdym razem. Miasto, które odwiedzam dość regularnie od około 20 lat. Które, poza świetnym jedzeniem i piciem (jak zawsze zresztą w Hiszpanii), może poszczycić się genialnymi wprost muzeami i przepięknymi majestatycznymi kamienicami z ogromnymi eleganckimi wejściami.
Tym razem było tak samo. Oczywiście podróż odbyła się przez przypadek. Poczułam się zobligowana do niej, ujrzawszy przelot w dwie strony za 18 euro. Nie mogłam nie kupić biletów, po prostu nie mogłam i już! Będąc w Madrycie już tyle razy, wiedziałam dokładnie co chcę zobaczyć przez te kilka dni. Potrzebowałam wygodnych butów i dachu nad głową. Dach nad głową znalazłam szybko – w samym centrum, by nie tracić cennego czasu na dojazdy. Urocze małe mieszkanko Studio La Latina, które miało wszystko to, czego dusza potrzebuje (lodówka, ekspres do kawy i korkociąg). A stąd pieszo od 3 do 10 minut do Trzech Kulturalnych Gigantów, do tych trzech obłędnych, fantastycznych i zapierających dech w piersiach muzeów, w których KAŻDY znajdzie coś dla siebie z KAŻDEGO rodzaju sztuki – Muzeum Prado, Muzeum Reina Sofia i Muzeum Thyssen-Bornemisza. I to nie koniec dobrych wiadomości! Każde z nich ma kilka godzin tygodniowo wejściówki za darmo (dot. stałych ekspozycji)! Owszem, nawet zimą trzeba postać 5-20 minut w kolejce (warto więc przyjść wcześniej i nie bać sie długiego ogonka, bo on kurczy się szybko), ale jest to gratka!!! W sezonie letnim nie mam pojęcia jak to jest, bo wtedy nie zwiedzam, zaszywam się w domu, unikając turystycznych tłumów. Ewentualnie chowam się pod wodą, nurkując w ciszy i spokoju.
Tym razem madrycki plan był następujący. Prado. Francisco Goya z Czarnymi Obrazami, a przede wszystkim z „Psem”. I Velázquez z “Ukrzyżowanym Chrystusem”. Za każdym razem, odwiedzając hiszpańską stolicę, lecę przywitać się z Psem i zobaczyć Chrystusa. Za każdym razem zastanawiam się – może teraz nie będzie tak genialnie? Może już się „przyzwyczaiłam”? Może jednak, będąc jedynie Katoliczką z urodzenia, religijny obraz nie wywoła tych samych wrażeń, a portret Psa okaże się jedynie portretem psa? Oczywiście wywołuje te same wrażenia albo jeszcze większe! Pies nie jest jedynie psem! I za każdym razem wbija mnie w ziemię. Nie mogę mówić. Dech mi zapiera. Zamieram. Na dole u Goyi (dolne piętro muzeum) raz jeszcze sprawdzam światło. Czy aby to na pewno poświata z Czarnych Obrazów? Nie ukryli gdzieś dodatkowych lamp? Nie ukryli. Goya po prostu tak potrafił i już. Siedzę więc na ławeczce i patrzę.
Tym razem miałam zadanie, związane z Psem. Przyjaciel pisarz – David Frankel – poświęcił temuż esej, zatytułowany (jakżeby inaczej) „Pies”, w którym zastanawiał się nad samotnością zwierzęcia, jego wyobcowaniem, a przede wszystkim na co on tak patrzy? Czegoż psina wypatruje? Poszłam więc by:
A. zgłębić tajemnicę, B. zrobić autoportret z tymże, C. zdać relację David’owi F.
Niestety rezultaty nie przyniosły spodziewanych rezultatów: B. tajemnica pozostała tajemnicą, C. nie można było robić zdjęć, D. David F. otrzymał jedynie kartkę pocztową z Psem.
Mogłam już spokojnie udać się do Velázquez’a. Udać się to może źle powiedziane. Powłóczyć się, ledwo ciągnąc obolałe stopy. Przemieszczając się w najwolniejszym tempie z możliwych i tylko dzięki temu, że cel był zbożny (dosłownie). I przed tym Chrystusem raz jeszcze zamarłam. Stanęłam jak słup, bo z jakiś bardzo niezrozumiałych dla mnie względów w tej sali nie ma ławeczki niestety. I tak stałam, wbijając ślepia i myśląc o bólu. I tym chrystusowym i moim własnym. Sztuka jest tajemnicą z całą pewnością.
Przypomniała mi się moja pierwsza wizyta w Muzeum Prado. 20 lat temu. Z Ojcem, który pognał do Hieronim’a Bosch’a i oboje nie mogliśmy się nadziwić, że (wtedy) tenże nas dzielił. Ojciec zupełnie zafascynowany twórczością. Ja totalnie niewzruszona i nie rozumiejąca. Tym razem jednak … oszalałam na punkcie Bosch’a! Pokochałam Go miłością żarliwą, gorącą i namiętną. I nie mogłam przestać żałować, iż nie wybrałam się do Prado kilka miesięcy wcześniej, kiedy to była olbrzymia wystawa Bosch’owskich dzieł. Potem było odrobinę gorzej, kiedy to w każdej księgarni natykałam się na jakiegoś obcego mi zupełnie „El Bosco”, który był jak Hieronim. Oślepiona, otępiała bólem (nóg) nie skojarzyłam, iż Hiszpanie Bosch’a nazywają „El Bosco”. Bosko!
Oczywiście Madryt ma tyle do zaoferowania, że jedyną metodą (jedyną i słuszną) byłoby zamieszkanie tam, by zwiedzać wszystkie muzea i galerie. Mając jedynie kilka dni do dyspozycji mogę z czystym sumieniem polecić (oprócz ww muzeów oczywiście!):
Tabacalerę – starą fabrykę tytoniu, aktualnie będącą centrum kultury.
Jeśli lubisz puste industrialne przestrzenie z odłażącą ze ścian farbą Tabacalera jest dla Ciebie, nawet jeśli nie ma w niej wystawy! Podczas mojej wizyty była i to genialna – Castro Prieto „CESPEDOSA”. (Niestety już jej nie ma.)
Juan Manuel Castro Prieto jest hiszpańskim fotografem, mieszkającym w Madrycie. Być może mogłabym Go nazwać dokumentalistą, ale nie potrafię. Być może nie powinnam nazwać Go „artystą konceptualnym”, ale tak właśnie czynię. Castro Prieto otworzył mi oczy i znalazłam w Jego twórczości coś, co nazwałam na użytek własny „konceptualnym dokumentem”. Bo jakże inaczej mogłabym, patrząc na Jego gigantyczne fotografie o zupełnie niespotykanej magii i tym Czymś? Czy jest tylko i wyłącznie tak świetnym Obserwatorem? Czy też aranżuje przestrzenie wokół siebie w mniejszym lub większym stopniu?
Dla mnie jako fotografa, bycie pod tak ogromnym wrażeniem wystawy zdjęć, jest bardzo rzadkie. Podczas tych już około 20 lat życia z fotografią obok, podczas obejrzenia mnóstwa wystaw i zwiedzania festiwali fotografii, na palcach jednej ręki chyba mogę policzyć Takie wystawy. TE. Te wyjątkowe, Te, o których tak trudno mi napisać, bo nie wiem jak po prostu. I tu nagle w starej, obskurnej bądź co bądź fabryce tytoniu, wśród labiryntu korytarzy i kolejnych pomieszczeń zjawia się Castro Prieto ze zdjęciami rodzin, portretami, talerzem jabłek. Bez żadnych dziwów-cudów. Bez różowych nagości i kilometrowych teorii. Dobra stara tradycyjna fotografia z duszą. Tak, tego słowa mi brakowało. Bo Juan Manuel fotografuje po pierwsze z Ideą, po drugie z Duszą i Sercem. I dopiero wtedy naciska spust migawki. I wciąga do swojego świata, który stał się jednym z moich ulubionych, a zdjęcie „Baranka Paschalnego” (powyżej) stało się obiektem mego pożądania. Po raz pierwszy w życiu zapragnęłam posiadania czyjejś fotografii. Ta, którą prezentuję na blogu, jest jedynie moim zdjęciem zdjęcia Prieto Castro, nie jest więc takim „głębokim” ani „czystym”. Brak mi słów.
KLOPSIKI JAGNIĘCE Z ANYŻEM zainspirowane twórczością Prieto Castro 500g mielonej jagnięciny 1 mała posiekana cebula 2 ząbki zmiażdżone ząbki czosnku 1 jajko 2-3 łyżki bułki tartej namoczonej w ¼ szkl. wody sól pieprz 1 łyżeczka kurkumy 1 łyżeczka sproszkowanego anyżu* DO PODAWANIA: ryż, posiekana natka pietruszki, sok z cytryny
Wymieszaj wszystko dokładnie (najlepiej rękoma). Formuj kulki wielkości golfowych, najłatwiej robi się to rękoma, zmoczonymi w zimnej wodzie, mięso wtedy nie przykleja się. Smaż na gorącej patelni z odrobiną oliwy. Podawaj z ryżem i posiekaną natką pietruszki. Skrop z sokiem z cytryny, by dodać jeszcze więcej aromatu i zbalansować wszystkie smaki.
* Jeśli nie lubisz anyżu, to i tak MUSISZ go dodać i spróbować! Je też go nie lubię, poza tym jednym jedynym (jak na razie) wyjątkiem! P.S. Nie podoba mi się słowo „klopsiki”. A to klops! Ani „pulpeciki”, kojarzące mi się z pulchnym dziecięciem. „Kulki mięsne” – nie. I „kuleczki” również. Jakieś pomysły może?????
P.S. Ten wpis dedykuję mojej przyjaciółce – świetnej artystce Joannie Borof ze specjalnymi podziękowaniami “za wszystko”! Przepięknego Madrytu!
Cuisine And Art is one of my art projects. That’s why I write here very irregularly, especially when I’m preparing an exhibition, or two or three even, as is happening this year. Anyway, not all of my artistic projects are about food! Many of them don’t contain anything to eat at all! Art is art. Food is food. And only sometimes they come together (quite often in my life, to be honest). And it just happened in my latest piece of art – “WHAT IS NEXT?”. Just take a look!
Art is Imagination. It is Creation. It’s Vision. Art is something very undefined which starts in an artist’s Thoughts And Feelings. The Idea is the most important.
Then come different processes about how to do it. Without The Idea, but with great tools (Let’s say with an amazing and very expensive camera) you can make a good photo. Yes, it can happen. But with The Idea and with the knowledge “how” you can create an absolutely stunning photo, making it with “only” an empty match box (using it as a pin-whole camera). Francis of Assisi apparently said: “He who works with his hands is a labourer. He who works with his hands and his head is a craftsman. He who works with his hands and his head and his heart is an artist.” And this is how a Simple Burnt Flatbread became Art, telling a story about the universe, destiny and the future. What is next? Who knows.
SIMPLE FLATBREAD TELLING A STORY ABOUT “WHAT IS NEXT” (bySerafin)
– flour – pinch of salt – lukewarm water – olive oil
Mix together the flour and salt in a large bowl. Add water slowly, mixing with your hands. Add olive oil, but not too much. You want to make a nice soft dough. Knead it for a few minutes until it becomes elastic and smooth. Wrap it in cling film and let it rest for at least half an hour (you can leave it even for a day or two!).
Divide the pastry into small balls and roll out into the thickness you want. Cook in a very hot frying pan for a minute or two on each side. Eat with anything you wish (I ate them for the first time in my life about 20 years ago in Eivissa town, Ibiza. It was very late at night, or early morning, and I found a small kiosk serving wraps with rocket and mozzarella cheese. This is still one of my favorites ways to serve flatbread wraps!).
O PŁASKIM CHLEBKU, WSZECHŚWIECIE I O TYM “CO (JEST) NASTĘPNE”
Cuisine And Art to jeden z moich artystycznych projektów. Z tego też względu pisuję tu nieregularnie, szczególnie jeśli akurat przygotowuję wystawę, dwie lub trzy, jak ma to miejsce w tym roku. I nie każdy z tych projektów związany jest z jedzeniem. Ba, w wielu z nich jedzenie nie występuje wcale. Nawet kruszynka żadna. W mojej ostatniej pracy zatytułowanej „CO (JEST) NASTĘPNE” jedzenie występuje, i to w roli głównej. Spójrz tylko!
Sztuka to Wyobraźnia. To Kreacja. To Wizja. Sztuka to coś bardzo nieokreślonego, zaczynającego się w Myślach I Uczuciach /Odczuciach/ artysty. Idea jest najważniejsza.
Potem pojawiają się mniej lub bardziej skomplikowane procesy twórcze, w których dochodzi do tematu „Jak?”. Bez Idei jednakże to Jak staje się prawie bezcelowe. Mało przydatne jakoś. Owszem, brak Idei, połączony z dobrymi narzędziami (wypasionym aparatem na przykład), może przynieść skutki całkiem pozytywne. Może (bardziej lub mniej przypadkowo) powstać dobra fotografia. Może. Nie musi. Z Ideą jednak to narzędzie będzie całkowicie odmienne, może być nim na przykład puste pudełko od zapałek, zamienione w camera obscura (rodzaj aparatu fotograficznego), dzięki której powstanie świetne zdjęcie, przedni kawałek Sztuki.
„Ten, który pracuje rękoma, to robotnik. Ten, który pracuje rękoma i głową, to rzemieślnik. Ten, który pracuje rękoma, głową i sercem, to artysta” – to ponoć słowa Franciszka z Asyżu, świetnie oddające ducha tematu. Bo jakże wytłumaczyć to, iż Prosty Spalony Płaski Chlebek nagle i niespodziewanie staje się Sztuką, opowiadając historię o wszechświecie, o przeznaczeniu i o przyszłości? O tym “Co jest następne”? Co dalej?
PROSTY SPALONY PŁASKI CHLEBEK, OPOWIADAJĄCY HISTORIĘ O TYM “CO DALEJ?” (bySerafin) – mąka – szczypta soli – ciepła woda – oliwa z oliwek (nadaje elastyczności ciastu; można ją zastąpić innymi oliwami)
Wymieszaj mąkę z solą. Dodawaj powoli, ciągle mieszając, ciepłą wodę i mniej od niej oliwy z oliwek. Zagniataj. Ma powstać elastyczne, gładkie ciasto, które będzie łatwe do rozwałkowania. To potrwa kilka minut. Możesz ułatwić sobie życie (to się nazywa „lenistwo”), używając robota kuchennego, z czego zazwyczaj korzystam, spiesząc się. Gotowe ciasto owiń folią spożywczą i odstaw minimum na pół godziny (ciasto może też „leżakować” dzień lub dwa!). Ciężką patelnię postaw na gaz, dodaj odrobinę oliwy. Podziel na kule wielkości tych do gry w golfa. Rozwałkuj cienko, tak jak lubisz. Smaż minutę lub dwie z każdej strony. Podawaj z czymkolwiek sobie zamarzysz. (Ja najbardziej lubię z mozzarellą i rukolą. To kombinacja, którą pierwszy raz jadłam sto lat temu na Ibizie późną nocą, lub wczesnym rankiem, w małej budce, w której nic innego nie podawali. Ależ to było genialne!).
P.S. Tak przy okazji – konkursu, w którym do wygrania była rewelacyjna książka kucharska Ottolenghi’ego „The Cook Book” nikt nie wygrał. Powodem jest to, iż nikt nie podjął wyzwania i nie napisał do mnie. Ot życie. Książka czeka!