About Madrid, Castro Prieto and lamb meatballs

above / powyżej: JUAN MANUEL CASTRO PRIETO “PASCUAL LAMB / BARANEK PASCHALNY” 2009; photo by Cuisine And Art 2016


pl

There are places in which I fall in love from the first visit. There are others which I need years and years, visits and visits to finally love them. Madrid belongs to the this first group. This city has never disappointed me. Ever. Since the first time there, more or less 20 years ago, I adore it. For me Madrid means, far more than just amazing food and wine (as always in Spain), great museums and majestic town houses with enormous elegant entrances.

This time it was the same. The journey itself happened completely by chance – I saw a return flight ticket for 18 euros, so I felt that I just had to go. That it was my obligation. Knowing Madrid already, helped me to choose accommodation – a beautiful, cozy and comfortable small Studio La Latina with everything I needed (fridge+corkscrew+espresso machine) in a very central part  so as to be close to all the great museums – The Prado Museum, The Reina Sofia Museum and The Thyssen-Bornemisza Museum. The Three Huge Cultural Monsters, The Three Giants with every type of art you can dream of! And all of them have a few hours per week of free entry! How great is that!!!

As I had visited each one a few times before, I knew exactly what I wanted to see. I wanted to see Goya’s Black Paintings and Velázquez’s “Christ Crucified”. Why? To be honest just to check if these paintings effect on me was the same as they had been 20 years ago. I always do this when in Madrid. It has become such a habit for me. And the answer is always the same, of course!

Every time I’m totally enthralled by the light in the Black Paintings. I sit there on a bench and I stare at them, almost not believing that that light is coming from the paintings, not from any additional light source. My friend David Frankel, the writer, wrote a little while ago an essay entitled “The Dog, devoted to that specific Goya painting, where he ponders on the mystery of the dog – the enigmatic loneliness of the animal, who is starring at… At what? So I went to the Prado Museum to:

A. solve a mystery,
B. make a self-portrait with The Dog,
C. report everything to David F.

But the results weren’t so optimistic:

A. I didn’t solve any mystery, including that one,
B. it was prohibited to make photos,
C. David F. only received a postcard of The Dog.

Then I moved on to Velázquez. I thought that this time it wouldn’t affect me so much. I thought that this time a religious masterpiece wouldn’t enchant me, but… It was like always – I just couldn’t move and I regret that there is no bench there to sit on (My legs hurt soooo much after walking kilometres around the city, so I understood a little better Christ’s suffering… ;-). One more time I decided that this is the most significant, the most important and the most powerful piece of art for me. For me – a catholic from birth, but not practicing. Yeah…, art is a mystery, that’s for sure…

Remembering my first visit to the Prado Museum years ago with my father and his fascination for Hieronymus Bosch (Spanish “El Bosco”) I moved slowly, very slowly, barely dragging my feet, to see his paintings. My dad was so terribly upset that I didn’t enjoy them then, so I wanted to find out how I feel now. It was the biggest surprise I could have. I just loved them, loved them, loved them! Nothing more, nothing less.

There are so many galleries and museums in Madrid that of course it is not possible to visit all of them being there for just a few days. But I could definitely recommend some of them:

If you like old empty buildings with souls, with a history, with that certain Something, if you love peeling paint in industrial spaces – yes, the Tabacalera is for you, even with no exhibition inside! But this time there was one and it was very special, an absolutely stunning exhibition by Castro Prieto – “CESPEDOSA”. (Unfortunately this exhibition is now finished.)

Juan Manuel Castro Prieto is a Spanish photographer based in Madrid. Perhaps I could call him a documentalist, but I don’t. Perhaps I shouldn’t call him a conceptual artist, but I do. Castro Prieto opened my eyes to “conceptual documentary” photography, as I have called it myself.

It is very difficult for me write about his exhibition, about his works. I entered into the Tabacalera, I saw empty spaces, a labyrinth of corridors and rooms. One photo here, another there. And it was like magic. Something unknown pulled me inside. Juan Manuel left me totally spellbound. Large formats, great quality – of course is an advantage, but The Soul, The Concept, that Something. It doesn’t happen often in documentary photography. But here…I felt that Castro Prieto first put his mind into every photo, second – his heart and soul, at the end he pressed the shutter. And for the first time in my life I started to desire a photo, his photo. This one to be specific, Cordero Pascual:

Of course this photo above is a photo of Castro Prieto’s photo, which I made during the “Cespedosa” exhibition. The original one is a lot “deeper”, if you know what I mean. And I’m asking Juan Manuel quietly – how it happens that you are such a great Observer? That you catch all these rare special moments around you? Do you arrange your surroundings even a little? It is hard to believe that you just happened to meet this young man above with that lamb.

That’s why (not knowing Castro Prieto personally) I believe that he uses everything from his own world and thanks to photography he creates another, not less real, world – Castro Prieto’s World. One of my favorites.

LAMB MEATBALLS WITH ANISE SEEDS inspired by Castro Prieto
500g minced lamb
1 small chopped onion
2 crushed cloves of garlic
1 egg
2-3 tbsp of bread crumbs soaked in 1/4 glass of water
salt
pepper
1 teaspoon of ground anise seeds*
1 teaspoon of turmeric
TO SERVE: parsley, rice, lemon juice

www-lamb5-canda-2016
Lamb meatballs with anise seeds / Klopsiki jagnięce z anyżem – Cuisine And Art

Mix everything well with bare hands. Shape into small balls (It is easier to do it with wet hands, so after making each ball wet your hands in cold water). Fry them in a very hot frying pan with a drizzle of olive oil.

Serve with rice and chopped fresh parsley. Squeeze some lemon juice on the top to add a zingy, aromatic flavour.

* If you don’t like anise seeds you HAVE TO try anyway! I didn’t like them either until I tried these lovely meatballs in Istanbul.

www-lamb3-canda-2016
Lamb meatballs with anise seeds / Klopsiki jagnięce z anyżem – Cuisine And Art


MADRYT, CASTRO PRIETO I KLOPSIKI JAGNIĘCE Z ANYŻEM

Istnieją miejsca na tym ziemskim padole, w których zakochuję się od pierwszej wizyty i które darzę miłością lata całe. Istnieją inne zaś, które potrzebuję odwiedzić wiele razy, by w końcu zakochać się. Madryt z całą pewnością należy do pierwszej grupy. To miasto, które nigdy mnie nie rozczarowało, a które oczarowuje mnie za każdym razem. Miasto, które odwiedzam dość regularnie od około 20 lat. Które, poza świetnym jedzeniem i piciem (jak zawsze zresztą w Hiszpanii), może poszczycić się genialnymi wprost muzeami i przepięknymi majestatycznymi kamienicami z ogromnymi eleganckimi wejściami.

Tym razem było tak samo. Oczywiście podróż odbyła się przez przypadek. Poczułam się zobligowana do niej, ujrzawszy przelot w dwie strony za 18 euro. Nie mogłam nie kupić biletów, po prostu nie mogłam i już! Będąc w Madrycie już tyle razy, wiedziałam dokładnie co chcę zobaczyć przez te kilka dni. Potrzebowałam wygodnych butów i dachu nad głową. Dach nad głową znalazłam szybko – w samym centrum, by nie tracić cennego czasu na dojazdy. Urocze małe mieszkanko Studio La Latina, które miało wszystko to, czego dusza potrzebuje (lodówka, ekspres do kawy i korkociąg). A stąd pieszo od 3 do 10 minut do Trzech Kulturalnych Gigantów, do tych trzech obłędnych, fantastycznych i zapierających dech w piersiach muzeów, w których KAŻDY znajdzie coś dla siebie z KAŻDEGO rodzaju sztuki – Muzeum Prado, Muzeum Reina Sofia i Muzeum Thyssen-Bornemisza. I to nie koniec dobrych wiadomości! Każde z nich ma kilka godzin tygodniowo wejściówki za darmo (dot. stałych ekspozycji)! Owszem, nawet zimą trzeba postać 5-20 minut w kolejce (warto więc przyjść wcześniej i nie bać sie długiego ogonka, bo on kurczy się szybko), ale jest to gratka!!! W sezonie letnim nie mam pojęcia jak to jest, bo wtedy nie zwiedzam, zaszywam się w domu, unikając turystycznych tłumów. Ewentualnie chowam się pod wodą, nurkując w ciszy i spokoju.

Tym razem madrycki plan był następujący. Prado. Francisco Goya z Czarnymi Obrazami, a przede wszystkim z „Psem”. I Velázquez z “Ukrzyżowanym Chrystusem”. Za każdym razem, odwiedzając hiszpańską stolicę, lecę przywitać się z Psem i zobaczyć Chrystusa. Za każdym razem zastanawiam się – może teraz nie będzie tak genialnie? Może już się „przyzwyczaiłam”? Może jednak, będąc jedynie Katoliczką z urodzenia, religijny obraz nie wywoła tych samych wrażeń, a portret Psa okaże się jedynie portretem psa? Oczywiście wywołuje te same wrażenia albo jeszcze większe! Pies nie jest jedynie psem! I za każdym razem wbija mnie w ziemię. Nie mogę mówić. Dech mi zapiera. Zamieram. Na dole u Goyi (dolne piętro muzeum) raz jeszcze sprawdzam światło. Czy aby to na pewno poświata z Czarnych Obrazów? Nie ukryli gdzieś dodatkowych lamp? Nie ukryli. Goya po prostu tak potrafił i już. Siedzę więc na ławeczce i patrzę.

Tym razem miałam zadanie, związane z Psem. Przyjaciel pisarz – David Frankel – poświęcił temuż esej, zatytułowany (jakżeby inaczej) „Pies”, w którym zastanawiał się nad samotnością zwierzęcia, jego wyobcowaniem, a przede wszystkim na co on tak patrzy? Czegoż psina wypatruje? Poszłam więc by:

A. zgłębić tajemnicę,
B. zrobić autoportret z tymże,
C. zdać relację David’owi F.

Niestety rezultaty nie przyniosły spodziewanych rezultatów:
B. tajemnica pozostała tajemnicą,
C. nie można było robić zdjęć,
D. David F. otrzymał jedynie kartkę pocztową z Psem.

Mogłam już spokojnie udać się do Velázquez’a. Udać się to może źle powiedziane. Powłóczyć się, ledwo ciągnąc obolałe stopy. Przemieszczając się w najwolniejszym tempie z możliwych i tylko dzięki temu, że cel był zbożny (dosłownie). I przed tym Chrystusem raz jeszcze zamarłam. Stanęłam jak słup, bo z jakiś bardzo niezrozumiałych dla mnie względów w tej sali nie ma ławeczki niestety. I tak stałam, wbijając ślepia i myśląc o bólu. I tym chrystusowym i moim własnym. Sztuka jest tajemnicą z całą pewnością.

Przypomniała mi się moja pierwsza wizyta w Muzeum Prado. 20 lat temu. Z Ojcem, który pognał do Hieronim’a Bosch’a i oboje nie mogliśmy się nadziwić, że (wtedy) tenże nas dzielił. Ojciec zupełnie zafascynowany twórczością. Ja totalnie niewzruszona i nie rozumiejąca. Tym razem jednak … oszalałam na punkcie Bosch’a! Pokochałam Go miłością żarliwą, gorącą i namiętną. I nie mogłam przestać żałować, iż nie wybrałam się do Prado kilka miesięcy wcześniej, kiedy to była olbrzymia wystawa Bosch’owskich dzieł. Potem było odrobinę gorzej, kiedy to w każdej księgarni natykałam się na jakiegoś obcego mi zupełnie „El Bosco”, który był jak Hieronim. Oślepiona, otępiała bólem (nóg) nie skojarzyłam, iż Hiszpanie Bosch’a nazywają „El Bosco”. Bosko!

Oczywiście Madryt ma tyle do zaoferowania, że jedyną metodą (jedyną i słuszną) byłoby zamieszkanie tam, by zwiedzać wszystkie muzea i galerie. Mając jedynie kilka dni do dyspozycji mogę z czystym sumieniem polecić (oprócz ww muzeów oczywiście!):

Jeśli lubisz puste industrialne przestrzenie z odłażącą ze ścian farbą Tabacalera jest dla Ciebie, nawet jeśli nie ma w niej wystawy! Podczas mojej wizyty była i to genialna – Castro Prieto „CESPEDOSA”. (Niestety już jej nie ma.)

Juan Manuel Castro Prieto jest hiszpańskim fotografem, mieszkającym w Madrycie. Być może mogłabym Go nazwać dokumentalistą, ale nie potrafię. Być może nie powinnam nazwać Go „artystą konceptualnym”, ale tak właśnie czynię. Castro Prieto otworzył mi oczy i znalazłam w Jego twórczości coś, co nazwałam na użytek własny „konceptualnym dokumentem”. Bo jakże inaczej mogłabym, patrząc na Jego gigantyczne fotografie o zupełnie niespotykanej magii i tym Czymś? Czy jest tylko i wyłącznie tak świetnym Obserwatorem? Czy też aranżuje przestrzenie wokół siebie w mniejszym lub większym stopniu?

Dla mnie jako fotografa, bycie pod tak ogromnym wrażeniem wystawy zdjęć, jest bardzo rzadkie. Podczas tych już około 20 lat życia z fotografią obok, podczas obejrzenia mnóstwa wystaw i zwiedzania festiwali fotografii, na palcach jednej ręki chyba mogę policzyć Takie wystawy. TE. Te wyjątkowe, Te, o których tak trudno mi napisać, bo nie wiem jak po prostu. I tu nagle w starej, obskurnej bądź co bądź fabryce tytoniu, wśród labiryntu korytarzy i kolejnych pomieszczeń zjawia się Castro Prieto ze zdjęciami rodzin, portretami, talerzem jabłek. Bez żadnych dziwów-cudów. Bez różowych nagości i kilometrowych teorii. Dobra stara tradycyjna fotografia z duszą. Tak, tego słowa mi brakowało. Bo Juan Manuel fotografuje po pierwsze z Ideą, po drugie z Duszą i Sercem. I dopiero wtedy naciska spust migawki. I wciąga do swojego świata, który stał się jednym z moich ulubionych, a zdjęcie „Baranka Paschalnego” (powyżej) stało się obiektem mego pożądania. Po raz pierwszy w życiu zapragnęłam posiadania czyjejś fotografii. Ta, którą prezentuję na blogu, jest jedynie moim zdjęciem zdjęcia Prieto Castro, nie jest więc takim „głębokim” ani „czystym”. Brak mi słów.

KLOPSIKI JAGNIĘCE Z ANYŻEM zainspirowane twórczością Prieto Castro
500g mielonej jagnięciny
1 mała posiekana cebula
2 ząbki zmiażdżone ząbki czosnku
1 jajko
2-3 łyżki bułki tartej namoczonej w ¼ szkl. wody
sól
pieprz
1 łyżeczka kurkumy
1 łyżeczka sproszkowanego anyżu*
DO PODAWANIA: ryż, posiekana natka pietruszki, sok z cytryny

Wymieszaj wszystko dokładnie (najlepiej rękoma). Formuj kulki wielkości golfowych, najłatwiej robi się to rękoma, zmoczonymi w zimnej wodzie, mięso wtedy nie przykleja się. Smaż na gorącej patelni z odrobiną oliwy.
Podawaj z ryżem i posiekaną natką pietruszki. Skrop z sokiem z cytryny, by dodać jeszcze więcej aromatu i zbalansować wszystkie smaki.

* Jeśli nie lubisz anyżu, to i tak MUSISZ go dodać i spróbować! Je też go nie lubię, poza tym jednym jedynym (jak na razie) wyjątkiem!
P.S. Nie podoba mi się słowo „klopsiki”. A to klops! Ani „pulpeciki”, kojarzące mi się z pulchnym dziecięciem. „Kulki mięsne” – nie. I „kuleczki” również. Jakieś pomysły może?????

P.S. Ten wpis dedykuję mojej przyjaciółce – świetnej artystce Joannie Borof ze specjalnymi podziękowaniami “za wszystko”! Przepięknego Madrytu!

eng

 

About artichokes and Catalonia

above / powyżej: ARSHILE GORKY “THE LEAF OF THE ARTICHOKE IS AN OWL / LIŚĆ KARCZOCHA JEST SOWĄ”, 1994 (from / z the MOMA collection)


pl

I remember really well when I went for the first time to Catalonia, Catalunya as Catalans say. It was more than 20 years ago. We went by car. A few thousand kilometres. We stopped after crossing the border with France and we opened the car door. I remember the hot air like it was yesterday and this amazing feeling of being at home. Finally I had found The Place – my place on Earth. I just knew it! And still I’m so exited when I cross that same border.

I love Catalunya’s land and sea, I love the Catalan language and people, I love their food and their wine. So I’ve decided to dedicate the next few posts to that land. ¡Visca Catalunya!

Catalunya is divided into a few regions, of which my favourite is Empordà, especially Baix Empordà. You can just walk around there, walk and walk. Watching the sea, visiting small empty beaches, swimming, diving. Having great coffee in any bar. Eating beautiful Catalan food, which often combines seafood with meat, it’s called mar i muntanya (sea and mountains). You can eat the freshest fish you can imagine, the freshest seafood. Fantastic olive oil (Catalans don’t use a lot of butter, but olive oil? I assume they are addicted to it!). Plus great wine and cava (sparkling wine). Local, seasonal fresh food. Including now, in spring time, the most beautiful veg to me – artichokes. They look quite strange. Even the spiky bushes do not look so inviting. Not so friendly. Like they want to protect themselves, saying “We’re inedible!”. But they are, of course! And yes, to be honest – I wasn’t the biggest fan of their flavour. Until a Catalan friend of mine prepared some fried artichokes, teaching me how to treat these beasts. After that I discovered Toulouse-Lautrec used to fry these veg too, but in different style. So I made my own version.

ARTICHOKES WITH OLIVE OIL, GARLIC AND BAY LEAVES
(inspired by Toulouse-Lautrec, Joyant)

– artichokes
– olive oil
– garlic (I used pink garlic from region Lautrec – ail rose de Lautrec)
– bay leaves (preferably fresh)
– sea salt

First of all you have to prepare the artichokes. They have to be firm, not sharp at the top of the flower, just so beautiful that you are smiling. Cut the stem, the top and take out the outer leaves. You end with a small firm piece of artichoke. Probably very small, but amazingly tasty. Put it in cold water for about 1 hour. Cut into four. Henri took out the choke – the hairy piece inside of the artichokes, but I personally like them. They add different texture and they look a little scary too.

In a deep pot or frying pan, heat a glass of olive oil. When it is very hot throw in the pieces of artichoke, cloves of garlic (with skin) and bay leaves. Wait till the artichokes are more than gold, an almost dark brown colour. Take them out, put on some kitchen paper to absorb the oil. Sprinkle with sea salt. Eat as a starter or tapa with cold beer or wine.



KARCZOCHY I KATALONIA

Pamiętam bardzo dokładnie moją pierwszą wizytę w Katalonii. Ponad 20 lat temu. Samochodem. Kilka tysięcy kilometrów. Zmordowani przekroczyliśmy granicę z Francją, zatrzymaliśmy się na najbliższym parkingu. Otworzyliśmy drzwi auta i … Oniemiałam. W momencie, gdy uderzyło mnie gorące powietrze, zrozumiałam – to jest To Miejsce. Tu jest Mój Dom. Kocham katalońskie morze i katalońskie góry, łąki, pola, uprawy ryżu, pośród których przechadzają się wyjątkowo eleganckie i białe ibisy. Ubóstwiam kataloński język, jedzenie oraz wino. I zawsze, gdy przekraczam granicę, czuję się wyjątkowo, to bardzo uroczysty moment. Z tych i całej masy innych powodów zdecydowałam się na napisanie kilku postów właśnie o tym kawałeczku Europy. ¡Visca Catalunya! (Niech żyje Katalonia!)

Katalonia podzielona jest na kilka regionów, z których moim ulubionym jest Baix Empordà, gdzie ubóstwiam szwendać się po ścieżynach, patrzeć na morze, pływać, nurkować. Gdzie w każdym miejscu można napić się świetnej kawy. Gdzie jedzenie jest proste, lokalne, sezonowe i zupełnie obłędne. Gdzie można objadać się najświeższymi rybami i owocami morza, gdzie można poznać co to “mar i montanya” (dosłownie: “morze i góra”, mianem tym nazywane są potrawy, gdzie łączy się mięso z rybami lub owocami morza). Fantastyczna oliwa z oliwek, od której Katalończycy są chyba uzależnieni. I oczywiście wino oraz “cava” (musujące wino).
A wiosną… cóż, wiosną jest sezon na najpiękniejsze według mnie warzywa – karczochy. Wyglądające przedziwnie, nierealnie, niezjadliwie prawie. Krzaki kolczaste wręcz nie zachęcają do bliższej znajomości. Tak więc i ja przez lata wielką fanką karczochów nie byłam, aż do momentu, gdy przyjaciel Katalończyk zaserwował mi frytowane potwory, ucząc przy okazji jak z bestiami postępować. Niedługo potem odkryłam, iż Toulouse-Lautrec również serwował te piękności w podobny sposób. Stworzyłam więc własną wersję:

KARCZOCHY Z OLIWĄ, CZOSNKIEM I LIŚĆMI LAUROWYMI
– karczochy
– oliwa z oliwek
– czosnek (użyłam różowego czosnku z francuskiego regionu Lautrec)
– liście laurowe
– sól morska

Odpowiednio wybrane, jędrne karczochy, niezbyt kłujące na czubkach kwiatu, trzeba odpowiednio przygotować. Odetnij część spodnią, razem z łodygą oraz czubek kwiatowy. Z pozostałej części oderwij luźne łuski. To, co zostanie, to najlepsza, choć maleńka, cząstka warzywa. Karczochy włóż do wody na godzinę. Potem pokrój je na cztery części. Możesz z nich usunąć włoskowatą część, jak robił Toulouse-Lautrec, ale ja ją lubię – dodaje innej faktury i wyglądą tak zabawnie włochato. Na patelni lub w garnku rozgrzej szklankę oliwy z oliwek. Kiedy będzie gorąca, wrzuć karczochy, ząbki czosnku (nie obieraj!) i listki laurowe. Frytuj do momentu, gdy będą więcej niż złote, gdy będą miały ciemny brązowy kolor. Wyłóż na papierowe ręczniki kuchenne, by odsączyć z nadmiaru oliwy. Podawaj posypane solą morską jako przystawkę lub dodatek do piwa czy wina.

eng