About Avedon, Krauwinkel, 2 fathers, 1 mum, roots and apple pie for the lazy

above / powyżej: Marco Krauwinkel “FATHER WITH PARTNER” / “OJCIEC Z PARTNEREM” , National Portrait Gallery (BP Portrait Award 2019), London; photo by Serafin 2019


pl

I couldn’t cook for a long time. My painful soul allowed me to take in food and to be fed by others. For long months, two years almost, I was preparing just nutritious purees or body enriching soups for someone very dear to me. Creative cooking and writing were out of the question. But finally I returned to my kitchen. It all came naturally and out of the blue. I’m coming back to writing too – slowly and deliberately. I put every letter carefully, not wanting to lose anything.

I’ve been writing since I remember, a little forced at first I have to admit. On long summer evenings, one of my parents forced me to write a diary, and every few days to send Grandma a postcard. At the end of the summer holidays, I treated both of them minimally, focusing on a telegraphic summary, passing on only the most important information.

“Dear Grandma!
I ate porridge for breakfast today. For lunch there were braised wild mushrooms with potatoes and buttermilk and for dinner sandwiches with jam made from cherries we picked earlier. The weather is nice. I saw 4 heron and 2 deer.
Kisses and love!”

I wrote roughly in those days, being interested just in food, nature and weather. It is pretty much the same decades later, my interests haven’t changed a bit! Today I could write:

“Dear Grandma!
Today I had for breakfast oatmeal with homemade yogurt and homemade apricot jam with no added sugar, but with some baked apples, which I found under a tree (unbaked of course). Our neighbour’s 17 cows are grazing in the meadow. 2 woodpeckers romping in the walnut tree. Season for young small puff mushrooms just started – today I managed to find only 1, so I froze it. Cloudy and cold Monday.
Kisses and love!”

With age, I become more and more sentimental and often I go back to the past. I look at old family photos. I read words written a long time ago, I cook meals from family recipes. I’m looking at the photo of my Mum that I found at the bottom of an old chest. I made this portrait a million years ago, during my studies at the Academy Of Fine Art. It’s an Avedon pastiche – my Mother sitting in a borrowed faux fur. It took us long hours and it was extremely hot not only because of this fur, but because of the spotlights. She was very patient, but at the end she was extremely tired and almost cooked herself! I tortured her to be honest with you! If she wasn’t my Mother, I couldn’t do it for sure!

Untitled Avedon Pastiche / Portrait of Mother // Pastisz Avedon’a Bez Tytułu / Portret Matki by Serafin 2000-2001

At some point she stopped posing and for a second she allowed herself to be herself. This is the real Mother “after Avedon”. It is also some kind of mirror for myself – artist-daughter photographs mother-sitter showing the burden of relationship and answering the question “Where are we from?”.

Marco Krauwinkel “Father With Partner” / “Ojciec Z Partnerem”, photo by Serafin 2019

This is Marco Krauwinkel’s „Father With Partner” painting (actually shown at the “BP Portrait Awards” in the National Portrait Gallery, London*). What a magnificent dialogue it is! “Dialogues” – I should say – between artist and sitters, between father and son, between three men, between them and the viewer! What intimacy, especially concerning the difficulty in portraying your own parent! This whole baggage of emotions, experiences, a range of complicated relationships (as always in any family) creates the shape of this very unique double portrait, which could be another type of artist’s mirror. This is coming back to roots and showing life as it is in its own honesty and glory. I feel moved by these two men. I feel moved by Krauwinkel causing strangers to become closer. In silence we look at each other.

I’m thinking about my Father. I have to make his portrait soon to try to freeze time before it is too late. I make apple pie from his recipe called “Apple pie for the lazy”, because it is totally effortless. This is one of the few items in his small, but great, culinary repertoire.

Dad! It is a real shame! You should cook more!

APPLE PIE FOR THE LAZY

1 glass semolina
½ glass wholegrain flour
½ glass of oat flour (if you don’t have it – grind oats in coffee grinder or in a blender)
¾ glass sugar
1 teaspoon baking soda
pinch of salt
200g butter (it has to be very cold)
500g apples

Prepare apples – you can peel them, but I prefer to have them with skin (I do not like any waste in my kitchen and apple skin is rich in vitamins and minerals). Take out cores (you can make vinegar from them), slice roughly.

Mix the rest of ingredients, except butter.

Cut half of the butter finely and lay it on the bottom of your baking dish. Put over half of the dry mixture. Line with apples. Cover with the rest of the dry ingredients. Place the second half of the finely sliced butter on the top.

Bake in 180°C preheated oven for about 50-60 minutes. Serve warm – the best way is to serve it with a dollop of sour cream, chopped almonds, some cinnamon and a delicious nasturtium flower!

This recipe is for 1 big round baking dish (23 cm) or 8 small individual ones.

* “BP PORTRAIT AWARD 2019″ EXHIBITION WILL TOUR TO THE SCOTTISH NATIONAL PORTRAIT GALLERY IN EDINBURGH (7 DEC 2019 – 22 MAR 2020) AND THE ULSTER MUSEUM, BELFAST (MAR – JUN 2020).




KRAUWINKEL, AVEDON, 2 OJCÓW, 1 MATKA, KORZENIE I SZARLOTKA DLA LENIWYCH

Długo nie potrafiłam gotować. Boląca dusza pozwalała tylko na przyjmowanie pokarmów i bycie żywioną przez innych. Przez długie miesiące, lata dwa prawie, przygotowywałam jedynie odżywcze przeciery czy wzbogacające ciało zupy. O kreatywnym gotowaniu, pisaniu, tworzeniu nie było mowy. Do kuchni już wróciłam, przyszło to tak naturalnie, że niespodziewanie. Do pisania wracam. Być może powoli, ale z pewnością rozważnie. Uważnie stawiam litery, nie chcąc nic stracić słowem pisanym.

Piszę od zawsze, najpierw nieco zmuszana, przyznaję. W letnie długie wieczory rodzic zmuszał mnie do pisania pamiętnika, a co kilka dni do wysłania Babci kartki pocztowej. Pod koniec wakacji obie czynności traktowałam pospiesznie i skupiałam się na telegraficznym wręcz skrócie, przekazując co najważniejsze.

„Kochana Babciu!
Dziś na śniadanie jadłam owsiankę. Na obiad były duszone maślaki z ziemniakami i zsiadłym mlekiem, a na kolację kanapki z dżemem z nazbieranych wiśni. Pogoda ładna. Widziałam 4 czaple i 2 sarenki.
Całuję i kocham!”
Tak z grubsza pisałam, interesując się jedzeniem, przyrodą i pogodą. Kilkadziesiąt lat później jest tak samo, moje zainteresowania nie zmieniły się ani ciut ciut! Dzisiaj mogłabym napisać:

„Kochana Babciu!
Na śniadanie zjadłam płatki owsiane z domowej roboty jogurtem i domowej roboty bezcukrowym dżemem morelowym z pieczonymi jabłkami ze spadów. 17 krów sąsiada pasie się na naszej łące, a 2 dzięcioły buszują na orzechu. Wysyp młodych maleńkich purchawek – zbieram i mrożę, by było więcej na przekąskę. Pochmurnie, chłodno.
Całuję gorąco!”

Z wiekiem staję się coraz bardziej sentymentalna i często wracam do przeszłości. Oglądam stare rodzinne zdjęcia, czytam słowa zapisane dawno dawno temu, gotuję potrawy z rodzinnych przepisów. Patrzę na znalezioną na dnie kufra fotografię, którą zrobiłam Mamie milion lat temu – pastisz Avedon’a. Siedziała godzinami w pożyczonym sztucznym futrze w świetle gorących lamp. Katowałam Ją – bądźmy szczerzy! Gdyby nie była moja Matką – nie mogłabym sobie na to pozwolić. Była już tak zmęczona, zziajana, ugotowana prawie, że w końcu przestała pozować i pozwoliła sobie przez ułamek sekundy być sobą. Ta fotografia jest tą prawdziwą Mamą, „po” czy też „za” Avedon’em. Jest też zwierciadłem mnie samej – artystka-córka fotografuje matkę-modela. Ciężar relacji i przedstawienie tego „skąd jesteśmy”.

Bardzo lubię obraz „Ojciec Z Partnerem” Marco Krauwinkel’a, który aktualnie znajduje się na wystawie „BP Portrait Award 2019” w National Portret Gallery w Londynie (do końca października, potem będzie można go zobaczyć w Edynburgu i Belfaście). Ten dialog dwóch mężczyzn z artystą! Z oglądającymi! Między nimi samymi! Ta intymność i trudność portretowania własnego rodzica! Cały bagaż emocji, doświadczeń, pajęczyna skomplikowanych relacji (jak zazwyczaj w każdej rodzinie) nadaje kształt portretowi i okazuje się, że jest w końcu jakąś formą opowieści o samym sobie. Powrót do korzeni i przedstawienie życia takim, jakie jest. Wzruszają mnie ci dwaj mężczyźni. Wzrusza mnie Krauwinkel, powodując, że nieznajomi stają się bliskimi – patrzymy na siebie. W ciszy.

Myślę o moim Tacie. O tym, że muszę Go sportretować, by choć na chwilę zatrzymać cenny czas. Robię szarlotkę wg Jego przepisu, która w rodzinie zawsze występuje pod nazwą „Szarlotka Dla Leniwych”. Jedna z niewielu pozycji Jego kulinarnego repertuaru. Szkoda, że tak skromnego, szkoda!

Tato, gotuj częściej!

SZARLOTKA DLA LENIWYCH

1 szklanka kaszy mannej
½ szklanki mąki razowej
½ szklanki mąki owsianej (jeśli jej nie masz – zmiel płatki owsiane w młynku do kawy lub blenderze)
¾ szklanki cukru
1 łyżeczka sody oczyszczonej
szczypta soli
200 g masła (bardzo zimnego!)
500 g jabłek

Przygotuj jabłka – ja ich nawet nie obieram, by niczego nie marnować i skorzystać z witamin i minerałów, jakie zawierają, tylko pozbywam się ogryzków. Pokrój jak popadnie.

Wymieszaj pozostałe składniki, oprócz masła. Na tym podobno polega to „dla leniwych”, że nic nie trzeba zagniatać!

Wyłóż foremkę do pieczenia (używam albo okrągłej o średnicy 23 cm albo 8 małych indywidualnych) cienko pokrojoną połową masła. Posyp połową suchej mieszanki. Wyłóż jabłka. Na nie pozostała sucha mikstura. I na wierzch znowu cienko pokrojone masło.

Włóż do piekarnika rozgrzanego do 180°C i piecz około 50-60 minut. Podawaj ciepłą, najlepiej z odrobiną kwaśnej śmietany, cynamonem, posiekanymi migdałami i przepysznym kwiatem nasturcji!

eng

About Massimiliano Pironti, two grandmas, cold hands and roasted tomato soup

above / powyżej: Massimiliano Pironti “QUO VADIS”, BP Portrait Award 2019; photo by Serafin 2019


pl

Passionately I read my grandmother’s recipe notebook. Every time I do this with great love, sentimentality and never changing interest, because always I discover something new. Today, for example, I have found recipes by my two great grandmothers there! So I continue studying stained pages, I smell old paper and it’s reminding me of my grandma’s modest kitchen, where she kept plastic and paper bags (separately) in a drawer to use them again and where she kept a special plate for breadcrumbs. She used to cut old bread crusts into tiny pieces, mixed with breadcrumbs and give it to turtledoves, which visited her every day at the same time (wood pigeons weren’t welcome). She cooked just a few very simple dishes without any imagination or ambition, however in her recipe notebook there are recipes for meringues, soufflés and even macaroons! It seems that my grandma was fascinated by different cultural cuisines, by recipes in themselves, but her repertoire wasn’t the best one, not so interesting and the worst thing – it was repeated, repeated and repeated.

In London’s National Portrait Gallery there is now (until 20th October this year*) the exhibition “BP Portrait Award 2019” where, among many great paintings, there is a portrait of a 95 year old Italian lady Vincenza, painted by her grandson Massimiliano Pironti. Vincenza is sitting in her kitchen, warming her hands on a red hot-water bottle – “Quo vadis?”.

Massimiliano Pironti “QUO VADIS” (detail/detal), BP Portrait Award 2019; photo by Serafin 2019
Massimiliano Pironti “QUO VADIS” (detail/detal), BP Portrait Award 2019; photo by Serafin 2019

I’m sitting with my always cold hands (after my grandma), thinking about kitchens where some rituals repeat irrespective of their location. I’m thinking what my Grandma used to prepare – the best yeast cake (always dense in the middle instead of being fluffy), a goulash stewed in a pot with broken handles, so she used to burn her hands. I’m thinking about Vincenza and sunny Italy, not having a clue what she cooks there, or what she prepares when Massimiliano visits her. I’m thinking about what soothes souls and what gives warmth to bodies, especially in Southern Europe. Suddenly I know! – Tomatoes warmed by the sun! Roasted tomatoes and soup made from them! I imagine Vincenza eating it and warming her hands with the hot bowl (the same as my Grandma would do, and me too).

Does Vincenza like tomato soup?

Does she make tomato soup?

Is it from her own tomatoes?

Does she have a garden?

I don’t know. Unfortunately I don’t know Vincenza. I only know her from the painting and the short video “Portrait Of An Artist (The stories of the artists who won the BP Portrait Award and their sitters)” made by BBC Reel.

Cordiali saluti cara Vincenza! Cordiali saluti!

ROASTED TOMATO SOUP

2 kg tomatoes
good splash of olive oil
1 big onion
salt
black pepper
rosemary (preferably fresh)

Cut the tomatoes and the peeled onion into pieces. Place them on a baking tray or any baking dish you like. Season with salt and pepper, add rosemary, pour over some olive oil. Put into a preheated to 180°C oven and bake for about 1 hour, until everything will be soft and the tomatoes edges a little caramelized. Push it through a mesh strainer to get rid of seeds, skins and rosemary. Season it well, add some water if needed – you should obtain 1-1.5 l of soup.

Devour this liquid heaven. Warm hands with hot bowl. Think about those who showed their love through cooking”.

* “BP PORTRAIT AWARD 2019” EXHIBITION WILL TOUR TO THE SCOTTISH NATIONAL PORTRAIT GALLERY IN EDINBURGH (7 DEC 2019 – 22 MAR 2020) AND ULSTER MUSEUM, BELFAST (MAR – JUN 2020).




MASSIMILIANO PIRONTI, 2 BABCIE, ZMARZNIĘTE DŁONIE I ZUPA Z PIECZONYCH POMIDORÓW

Czytam przepisy Babci. Namiętnie. Z ogromną miłością, sentymentem i z niezmieniającym się zainteresowaniem, bo zawsze znajduję coś nowego. Dziś odkryłam przepisy dwóch prababć na przykład. Studiuję więc poplamione kartki, wącham stary papier, przypominam sobie Jej skromną zimną kuchnię, gdzie w szufladzie chowała torebki (osobno plastikowe, osobno papierowe) do ponownego użytku i gdzie na kredensie stał zawsze ten sam talerzyk na okruszki. Kroiła każdego dnia o tej samej porze skórki chleba w drobną kosteczkę i karmiła przylatujące na parapet synogarlice (miejskie gołębie nie były mile widziane!). Gotowała skromnie i bez polotu, choć w przepisach nie brak bez, sufletów czy makaroników! Widać Babcię fascynowały przepisy same w sobie, ale w swojej kuchni repertuar był bardzo skromny, nie najlepiej wykonany i powtarzający się.

W londyńskiej National Portrait Gallery do 20. października trwa wystawa „BP Portrait Award 2019*”, na której wśród wielu świetnych obrazów znajduje się portret 95-letniej włoskiej staruszki o imieniu Vincenza, siedzącej w swojej kuchni i grzejącej dłonie, namalowanej przez wnuka Massimiliana Pironti’ego – “Quo vadis?”

Massimiliano Pironti “QUO VADIS” (detail/detal), BP Portrait Award 2019; photo by Serafin 2019

I ja siedzę, grzeję dłonie zawsze zmarznięte (to po Babci). Myślę o kuchniach i rytuałach w nich powtarzających się bez względu na to, gdzie dana kuchnia się znajduje. Myślę o tym, co gotowała moja Babcia – najlepszą na świecie drożdżówkę z zakalcem (zawsze z zakalcem), gulasz w garnuszku z obłamanymi uszkami (Babcia parzyła dłonie, próbując opanować nimi gorące naczynie). Myślę o Vincenzie i słonecznej Italii, nie wiedząc co gotuje, nie mając pojęcia czym raczy wnuka Massimiliana, kiedy ten Ją odwiedza. Myślę o słońcu. O cieple – fizycznym i psychicznym. O tym, co koi dusze i rozgrzewa ciała, szczególnie na południu Europy. I już wiem! – Ciepłe od słońca pomidory! Pieczone! I zrobiona z nich zupa! Vincenza z pewnością, jak i ja sama z Babcią, ogrzałaby chłodne dłonie na wypełnionej nią misce. Czy włoska babcia lubi pomidorówkę? Robi ją sama? Z własnych pomidorów? Czy ma ogródek?

Nie mam pojęcia. Niestety Vincenzę znam jedynie z Jej niesamowitego portretu i krótkiego filmiku o artystach i ich modelach, zrobionego przez BBC Reel, który można obejrzeć tutaj.

ZUPA Z PIECZONYCH POMIDORÓW

2 kg pomidorów
oliwa z oliwek
1 duża cebula
sól
pieprz
rozmaryn (najlepiej świeży prosto z krzaczka)

Pokrój pomidory i cebulę, przełóż do wybranej formy lub blachy do pieczenia. Posól, popieprz, dodaj rozmaryn, polej oliwą z oliwek. Wstaw do rozgrzanego do 180°C piekarnika.

Piecz około godziny – pomidory muszą być bardzo miękkie, nieco przypieczone przy brzegach. Przetrzyj przez sito, dopraw, jeśli konieczne, lub dodaj wody, jeśli zupa jest za gęsta (z tej ilości powinno wyjść około 1-1,5 litra zupy).

Pochłania to płynne słońce na talerzu, ogrzewaj łapki, myśl o tych wszystkich, którzy nas karmiąc pokazywali, że nas kochają.

Massimiliano Pironti  & “QUO VADIS” (detail/detal), BP Portrait Award 2019; photo by Serafin 2019
Admiring / Zachwycając się Massimiliano Pironti‘s “QUO VADIS”, BP Portrait Award 2019; photo by Serafin 2019

* WYSTAWA “BP PORTRAIT AWARD 2019” PO LONDYNIE BĘDZIE PREZENTOWANA W SCOTTISH NATIONAL PORTRAIT GALLERY W EDYNBURGU (7/12/2019-22/03/2020) ORAZ W ULSTER MUSEUM W BELFAŚCIE (MARZEC-CZERWIEC 2020).

eng

About Toulouse, Les Abattoirs, New Realism and Daniel Spoerri

above / powyżej: DANIEL SPOERRI “ST MARTHA’S BISTRO / BISTRO ŚW. MARTY” (2014); photo by Cuisine And Art 2017


pl

Sometimes it happens to me that when I have too many things to do I freeze, I stop, I do totally nothing. This year seems very busy to me, I’m preparing 3 exhibitions (2 not connected to Cuisine And Art), 2 Cuisine And Art events (one is a meal for 100 people!) and I generally have no time to sleep. But… last week my body said “STOP” and I stopped for seven days and I lay in my bed, sneezing, coughing and sputtering. And afterwards I felt quite surprised that the job wasn’t done and I didn’t write this post about the opening which took place at the beginning of February! Time is flying and I really can’t understand it. I don’t get it at all!

The nearest big city to me is Toulouse, where I go back often with pleasure. I like these trips, I like strolling on the same small streets, peering into the same corners and discovering new ones. I don’t like first visits to big cities, when I feel the stupid pressure of being a tourist and having to tick off obligatory tourist attractions. I can’t stand it, I hate it. But I repeat it every time in every big city. How stupid is that? So in Toulouse I feel great, I can do whatever I want. I have my rituals there, places where I go ALWAYS. First I have to visit the Russian shop, where I buy Polish cottage cheese, jars of Russian braised eggplant in tomato sauce and Greek filo pastry. Afterwards I take direct route to my favorite, the most delicious Lebanese bistro O’SAJ (15 rue Leon Gambetta), where I ALWAYS eat a saj (Lebanese flat bread baked on a special domed griddle) with eggplant in tomato sauce (of course), cheese and parsley. And I’m in heaven, ready to conquer Toulouse! I’m still in the same heaven when eating pistachio sorbet near by.

My travel-related obsession with ritual dominates also when the main purpose is the big opening of a huge exposition. Early evening opening gives me the time to visit the Russian Shop, the Lebanese bistro and to eat an Italian ice-cream. It gives me the time to visit my favorite small galleries – Fondation espace écureuil pour l’art contemporain (3 Place du Capitole) and Exprmntl (18 rue de la Bourse), which is also a bookshop, and two shops with supplies for artists. Afterwards there is just strolling along the riverbanks and around the other side of the river – to the quarter Saint-Cyprien, where there is a great modern art museum with a very good mediatheque – Les Abattoirs.  If it happens that Les Abattoirs is closed or an exhibition is crap – don’t worry, it is still worth seeing the old buildings of the slaughterhouses, which were turned into the museum in 2000. They are stunning!

les-abattoirs-celebrating-new-realism
The Centre Pompidou is celebrating its 40th anniversary throughout France. / 40te urodziny Centre Pompidou obchodzone w całej Francji

This time the place was open and the crowd was standing politely in the queue to enter. “Celebrating New Realism” exhibition presents (for the first time in Toulouse) a collection of Nouveau Realist for the 40th anniversary of the Pompidou Centre. The exhibition includes: Arman, Ben, César, Gérard Deschamps, François Dufrêne, Raymond Hains, Horst Egon Kalinowski, Yves Klein, Robert Malaval, Robert Rauschenberg, Jean-Pierre Raynaud, Martial Raysse, Mimmo Rotella, Niki de Saint Phalle, Daniel Spoerri, Richard Stankiewicz, Jean Tinguely, Jacques Villeglé, Gil Joseph Wolman, M.A.T. Editions and more.

Everything (New Realism) started in 1960 in Yves Klein’s studio, where the group of artists signed the manifesto. Others joined them later. They called ”Nouveau Réalisme – new ways of perceiving the real”.

“The group offered an alternative to the Abstract wave which followed the Second World War and quickly became a major trend in Avant Garde throughout France and Europe. Nouveau Réalisme’s perspective on the object and gesture joined the change that was happening internationally throughout the world of art (Néo-Dada, Fluxus, Pop Art, groupe Zéro…).

Like Pop Art, Nouveau Réalisme addressed the rise in industrialism and consumerism in society. Drawing material for their works from the daily life of the early 1960s, Nouveau Realists used everyday objects, adverts, posters, junk, neon lights… Their works were however dense and radical, marked by action and movement; destroying, ripping, compressing, assembling, sticking, tearing, stretching, stamping, and wrapping. Each artist had their own particular method of creating a <>>.” [from www.lesabattoirs.org]

New Realism art never fascinated me, but I have to say that the ideas of it are very close to me. Recycling. Using every day objects. I’m a collector of many things. I collect things which others throw away. I process and I create. Now I’m preparing an exhibition structured from the rubbish I have found on the beach. I could say that I create My Own Realism.

So, New Realism’s ideas – YES YES YES, but the art of New Realism itself …? So so. But of course I found a few extraordinary pieces in that exhibition:

yves-klein-arman-1962
Yves Klein “Embossed portrait of Arman”, 1962
cesar-compression-de-sacs-1
César (César Baldiccini) „Compression de sacs” , 1976

Yves Klein “Embossed portrait of Arman” from 1962 (bronze from plaster mould of the body painted in blue and set on gilded plywood) – what a beauty! One of us – humans, but just a blue one… César’s „Compression de sacs” or Tony Morgan and Daniel Spoerri’s movie „Beefsteak Resurrection” (1968), which “reverses the story of a steak from excrement to its genesis as a cow in a field.”

tony-morgan-beefsteak-resurrection-1968
Tony Morgan, Daniel Spoerri “„Beefsteak Resurrection / Zmartwychwstanie Befsztyka” (1968)
spoerri-les-abattoirs-2017
Daniel Spoerri “La Sainte Famille / Święta Rodzina” (1986)

And here I come to the point (of my trip). My goal wasn’t the New Realism in itself, but one man, one artist being a part of it – Daniel Spoerri, who took the basement in Les Abattoirs with another Daniel (Daniel Cordier) to create their exhibition “Daniel Spoerri, les dadas des deux Daniel”. Both of them – collectors, fanatics in collecting crumbs of the world, enjoying their life.

For <> Spoerri will set up the exhibition to show the complicity between his works, and both his and Daniel Cordier’s collection. Daniel Cordier is an art dealer, writer, historian, and critic. (…) His donations of Modern and Contemporary works, and also ethnographic artefacts, art works and curios from all the continents, make up a substantial part of Les Abattoirs collection; a permanent regional loan from the Centre Pompidou. Just like for Daniel Spoerri, where his work slots intrinsically in with his collection, for Daniel Cordier the very different geographical zones, cultures and themes of his chosen pieces go happily hand in hand.” [from www.lesabattoirs.org]

What a beautiful marriage of two Daniels! Two explorers. Two inquisitive observers. Two open minded men, living (life) to the full. Both, in ripe old age, came to the opening. One (Spoerri) like a Black Bird With White Hair, trying (perhaps) not to be so visible in the crowd. The other (Cordier)  like a Colorful Bird. Charming Gentleman.

The first time in my life I saw Spoerri’s art was in Krakow’s MOCAK (Museum of Modern Art) in 2013 (Until 2 April 2017 there is Daniel Spoerri’s exhibition “Art taken out of the ordinary” there!!!). It was just one piece of art, but the only one I managed to remember.

spoerri-by-cuisine-and-art
Daniel Spoerri “The Seville series No.16 / Cykl z Sewilli, nr 16” (1991)

Afterwards I forgot Daniel for a while and by pure accident I re-discovered him in Les Abattoirs’s mediatheque, looking at his menus and food remains stuck onto tables. It was great! Eat Art movement in all its loveliness. And when I saw another Spoerri piece in the Reina Sofia Museum in Madrid I was quite disappointed. The spell had been broken. The exhibition in Toulouse could change that. Did it?

His Eat Art.
Assamblage.
Object Art.
His snare-picturesobjects, which are found in randomly, orderly or disorderly situations, are mounted on whatever they are found on (table, box, drawer, etc.) in the exact constellation they are found in (…). By declaring the result to be a tableau, the horizontal becomes vertical. For example: the leftovers of a meal are mounted on the table and the table is then hung on a wall (…)”. [from www.danielspoerri.org]

His collections.
His interactions with the surrounding world.
His amazing, brilliant, breath taking giants – monsters – creatures, in which I totally fell in love:

spoerri-11
Daniel Spoerri
spoerri-12
Daniel Spoerri
spoerri-10
Daniel Spoerri
spoerri-13
Daniel Spoerri

Yes. The exhibition in Les Abattoirs refuted the doubts and it re-established my faith in the essence of art. And Mr Spoerri? Still he is not my favorite artist, but…. Look at these pieces above! How great they are!!!

„New Realism” and „Daniel Spoerri, les dadas des deux Daniel” exhibitions will last until 28 May 2017. More information: www.lesabattoirs.org



TULUZA, NOWY REALIZM I DANIEL SPOERRI

Zdarza mi się niekiedy, że przy wyjątkowym natłoku prac zamieram, nie robię nic. Nagle wydaje mi się, że robienie lub nie nie zmieni stanu rzeczy, przestaję panikować i pozwalam sobie na najzwyklejsze lenistwo. Innym razem przy wyjątkowym natłoku prac mój organizm sam mówi „Stop” i przeziębiona zalegam w łóżku przez dni kilka, chrypiąc, kichając i smarkając na wszystkie strony świata. Właśnie z łóżka wyległam, odkrywając, iż natłok pracy sam nie zmalał i jestem w punkcie wyjścia o tych kilka dni uboższa.

Przygotowuję 3 wystawy, 2 zupełnie nie związane z Cuisine And Art, oraz kilka wydarzeń, związanych tylko i wyłącznie z Cuisine And Art, w tym obiad dla 100 osób w przepięknym zamku, gdzie będę miała wystawę. Dla 100 osób nigdy nie gotowałam, na szczęście sytuację ratuje fakt, iż wydarzenie będzie miało miejsce za mniej więcej pół roku. Mam czas. Tak przynajmniej mi się wydaje.

Usiadłam więc dzisiaj przy komputerze i przez dobrych kilka godzin starałam się ubrać w słowa krótki opis wystawy i wernisażu, na którym byłam (o zgrozo!) dwa tygodnie temu. Jak to jest możliwe, że czas tak leci? Nie wiem, nie rozumiem, nie ogarniam. Chciałam po prostu napisać, że byłam, że dobra wystawa, że miejsce fantastyczne, że miasto godne wizyty. Chciałam dodać, że wystawa jednego z artystów odbywa się równocześnie w innym muzeum, w innym mieście, w innym kraju. I chciałam w końcu przyznać się, że wystawa wystawą, ale jeść trzeba i gdzie w różnych miastach do tych samych miejsc namiętnie wracam. Dupa, zero, nic. Spędziłam ostatnich kilka godzin na rozpoczynaniu zdań różnych i kasowaniu ich. Po prostu umiejętność sklecenia kilku słów w jakiś choćby odrobinę interesującą całość okazała się niemożliwością. Zmieniłam więc taktykę, rozpoczynając pisanie po polsku, potem zacznie się orka tłumaczenia.

Uff. Udało się jakoś! Płynnie w miarę przejść do tematu mogę, cudownie. W końcu. Nareszcie.

Najbliższym Wielkim Miastem jest Tuluza, do której wracam chętnie. Lubię takie powroty, przechadzanie się po tych samych uliczkach, zaglądanie do tych samych kątów, ale i odkrywanie nowych. Nie lubię pierwszych wizyt w dużych miastach, kiedy to czuję jakąś kretyńską wręcz presję zaliczania obowiązkowych turystycznych punktów. Nie znoszę, nie cierpię, nie trawię, a i tak zawsze podczas pierwszej wizyty to robię. Potem jest tylko z górki. Tak więc w Tuluzie przede wszystkim odwiedzam Rosyjski Sklep, gdzie kupuję polski twaróg, rosyjskie słoiki duszonych bakłażanów w sosie pomidorowym i greckie ciasto philo. Następnie obieram kierunek ulubiony, ukochany, najważniejszy – O’SAJ (15 rue Leon Gambetta), maleńki libański bar, gdzie ZAWSZE posiłkuję się. O’SAJ znajduje się w samym centrum, menu ma proste – placuszki typowo libańskie z różnymi nadzieniami, które nazywają się SAJ i pieczone są na specjalnej półkolistej patelni, będącej jednocześnie czymś w rodzaju otwartego pieca. Wybieram duszone bakłażany w sosie pomidorowym z serem i jestem w niebie. W tym niebie jestem również później, gdy udaję sie do pobliskiej lodziarni na sorbet pistacjowy. I jestem gotowa do podbijania Tuluzy!


Obsesja rytuałów, związanych z podróżami, jest dominującą nawet wtedy, gdy celem jest wernisaż ogromnej wystawy. Wernisaż wczesno wieczorową porą, zaliczyć więc muszę i rosyjski sklep i libański bar i włoskie lody. Odwiedzić mam czas ulubione niewielkie galerie – Fondation espace écureuil pour l’art contemporain (3 Place du Capitole) i Exprmntl (18 rue de la Bourse), która jest równocześnie księgarnią, oraz zrobienie zakupów w jednym ze sklepów z zaopatrzeniem dla artystów. Potem już tylko szlajanie się po drugiej stronie rzeki, odkrywanie uroków dzielnicy Saint-Cyprien, gdzie znajduje się świetne muzeum sztuki współczesnej z równie świetną mediateką – Les Abattoirs. A jeśli wystawa jest kiepska albo miejsce akurat zamknięte i tak warto zobaczyć sam budynek starej rzeźni, przepiękny.

Tym razem miejsce było otwarte, a tłumy wernisażowych gości grzecznie stanęły w ogonku do wejścia. „Celebrowanie Nowego Realizmu” to wystawa, zorganizowana z okazji 40-lecia Centre Pompidou w Paryżu, prezentująca po raz pierwszy w Tuluzie kolekcję Nowego Realizmu (Arman, Ben, César, Gérard Deschamps, François Dufrêne, Raymond Hains, Horst Egon Kalinowski, Yves Klein, Robert Malaval, Robert Rauschenberg, Jean-Pierre Raynaud, Martial Raysse, Mimmo Rotella, Niki de Saint Phalle, Daniel Spoerri, Richard Stankiewicz, Jean Tinguely, Jacques Villeglé, Gil Joseph Wolman, M.A.T. Editions).

Wszystko zaczęło się w 1960 roku w studiu u Yves’a Klein’a i nigdy jakoś nie oczarowało mnie specjalnie, choć idea sama w sobie przedstawiania rzeczywistości samej w sobie, jej obiektów, przedmiotów dnia codziennego przemawia do mnie. Ba, przemawia do mnie ówczesna walka z konsumpcjonizem i działanie artystów do używania zużytych już materiałów (recycling w sztuce). Idea więc, szczególnie że chodzi przecież o lata 60-te, zacna i bardzo mi bliska (Jestem zbieraczem wszystkiego, kolekcjonuję to, co inni wyrzucają, przetwarzam, tworzę. Właśnie przygotowuję wystawę, zbudowaną ze śmieci znalezionych na plaży. Kreuję więc Własny Realizm.). Idea więc Nowego Realizmu po milion razy TAK TAK TAK, a idea w sztuce jest dla mnie ważna, jest wręcz podstawą – jeśli nie wierzę w dane dzieło sztuki, to może być najwspanialszym i najbardziej uznanym przez innych, ale odrzuconym i zapomnianym przeze mnie. W Nowy Realizm wierzę, ale nie marzę o nim. Zbyt wiele podobieństw w nim, powtórzeń, ale… Na wspomnianej wystawie kilka prac zachwyciło mnie, przyznać muszę.

Yves Klein „Embossed portrait of Arman” z 1962 roku (zdjęcie powyżej) toż to po prostu samograj! Atrakcyjny wizualnie, jednocześnie będący jednym z nas (to naturalnej wielkości odlew).Skompresowane worki César’a (zdjęcie powyżej) czy film Tony’ego Morgan’a „Zmartwychstanie Befsztyka” (1968) (zdjęcie powyżej), który zrobił we współpracy z Daniel’em Spoerri, gdzie proces życia i śmierci zostaje odwrócony – od ekskrementów, poprzez stek aż do krowy na polu.

I tu dochodzimy do sedna (wyprawy). Moim celem nie był Nowy Realizm sam w sobie, ale Daniel Spoerri, będący nie tylko częścią wystawy Nowego Realizmu, ale mający drugą wystawę „Daniel Spoerri, les dadas des deux Daniel” wraz z Danielem Cordier’em. Obaj – kolekcjonerzy, zapaleńcy zbierania okruchów świata. Daniel Spoerri zaprojektował tę wystawę, która stała się nie tylko prezentacją zbiorów sztuki ludów, zbiorem prawie etnograficznym, ale również prezentacją kuriozalnych prac, które sam stworzył.

Daniel Cordier, jeden z największych żyjących kolekcjonerów Sztuki przez duże S, prezentuje tutaj zbiory, które ofiarował Centre Pompidou. Piękny to mariaż dwóch Danielów, pełen wrażliwości, pełen ciekawości świata. Obserwatorzy. Dociekliwi odkrywcy. Otwarci na różnorodności tego świata, czerpiący z tegoż pełnymi garściami. Obaj, mimo sędziwego przecież wieku, pojawili się na wernisażu – jeden w czerni z rozwianymi białymi włosami, starający się wyglądem zginąć w tłumie, być może żeby móc lepiej oglądać, podglądać, czerpać z niego – Spoerri. I kolorowy ptak, piękny i czarujący – Cordier. Musiał to być wysiłek dla obu, szczególnie dla starszego (Cordier), nie mieszkają przecież „za rogiem”, ale szacunek do Sztuki właśnie spowodował, iż przywitali swoich, jakby nie było, gości (zdjęcie powyżej).

Sztukę Spoerri’ego po raz pierwszy zobaczyłam w 2013 roku (zdjęcie powyżej) w krakowskim MOCAK’u (Muzeum Sztuki Współczesnej, w którym trwa do 2.04.2017 Jego wystawa „Sztuka wyjęta z codzienności”!!!). Więcej informacji tutaj: https://mocak.pl/sztuka-wyjeta-z-codziennosci.

To była też jedyna praca, którą zapamiętałam z ówczesnej wystawy. Samego jednak Daniela zapomniałam na jakiś czas i zupełnie przypadkowo natknęłam się w mediatece ww Les Abattoirs w Tuluzie. Cuisine And Art albo już istniało, albo miałam jego istnienie w głowie, zafascynowana więc czytałam menu Spoerri’ego, które tworzył i oglądałam zdjęcia. Potem w Madrycie w Muzeum Reina Sofia natknęłam się na Jego prace i odkryłam, iż to, co mnie w albumach i książkach oczarowało, w rzeczywistości nie było już takie czarujące. Wernisaż w Tuluzie mógł lub też miał to odmienić. Czy odmienił?

Spoerri to „obrazy-pułapki” (tableaux pieges / snare-pictures), czyli znalezione przypadkowe obiekty przymocowane do podłoża i przedstawione w innym planie, jako tak zwany obraz, gdzie to, co horyzontalne staje się wertykalne. Przykładem są resztki jedzenia umocowane do blatu i powieszone na ścianie.

spoerri-06
Daniel Spoerri “St Marha’s bistro / Bistro Św. Marty” (2014)

Spoerri to Eat Art, czy też inaczej Sztuka Jedzenie, gdzie jedzenie staje się Sztuką właśnie.

Czy nadal więc to, co znałam z książeki i albumów, było w nich bardziej czarujące? Czy wystawa zmieniła moje odczucia i Spoerri zaczarował mnie? Zaczarowały mnie i zabrały w zupełnie inny świat te prace, powalily mnie na kolana te giganty, te zbiory przedziwne, te morfy twórcze (zdjęcia powyżej).

Obie wystawy w Les Abattoirs trwać będą do 28 maja b.r. Więcej informacji na stronie www.lesabbatoirs.org.

Więcej informacji o Daniel’u Spoerri’m: www.danielspoerri.org.

Od tego roku do Tuluzy można przylecieć bez przesiadki z Warszawy-Modlina (www.ryanair.com), nie ma więc już wymówek, że daleko, że niewygodnie, że nie po drodze!

eng

 

Still about Gastrofestival Madrid

above / powyżej: CLARA PEETERS “Table with a tablecloth, salt cellar, gilt cup, pie, jug, porcelain dish with olives, and roast fowl / Stół z obrusem, solniczką, złotym kubkiem, ciastem, dzbankiem, porcelanowym talerzem z oliwkami i pieczonym drobiem” ca.1611 from / z: Museo Del Prado (Madrid, ES)


pl

Hi! Gastrofestival Madrid is still on and I have to write to you about some art&cuisine events there which I’m going to miss. Look at these two:

Sat 4th Feb at 6h30 pm – Prado Museum – the conference “THE GASTRONOMY IN THE PRADO MUSEUM” by Mateo Sierra (free entrance until full capacity).

THE COLOUR AND THE FLAVOUR IN TAPAS” – NuBel, The Reina Sofia Museum, until 5th Feb, 6h30 pm – 8h30 pm (prices: 2 and 2,5 euros) – something to drink plus a tapa especially designed for this occasion by the chef Javier Muñoz-Calero, based on a piece of art from the museum.

gastrofestival-594c5-gf17reinasofianubel660x335
NuBel, The Reina Sofia Museum
gastrofestival-cae55-gf17reinasofianubeltapa660x335
NuBel, The Reina Sofia Museum


NIEUSTAJĄCO O GASTROFESTIVAL’u W MADRYCIE

Gastrofestival Madrid w toku i nie mogę się oprzeć przed przestawieniem tego, za czym tęsknić jedynie mogę i marzyć.

Sobota 4/02, 18.30, Muzeum Prado, konferencja „Gastronomia w Muzeum Prado”, Mateo Sierra (wstęp wolny, ilość miejsc ograniczona).

„Kolor i smak w tapas” – NuBel, Muzeum Reina Sofia, do 5/02 w godzinach 18.30-20.30, napitek + tapa (cena 2-2,5 euro), specjalnie zaprojektowana i wykonana przez szefa kuchni NuBel, którym jest Javier Muñoz-Calero.

O jakże bym chciała!

eng

 

About Gastrofestival Madrid and art

above / powyżej: “PUM PUM CAFE“, Madrid by Cuisine And Art 2016


pl

Do you have plans for this weekend? Or for the next one? No? Great! Go and buy a flight to Madrid! Just go and buy! Now! (And afterwards comeback here to read why 🙂

Two days ago I wrote a post about Madrid, more about art than food, but with a recipe for lamb meatballs. Now I want to add some news – until the 5th of February there is a GASTROFESTIVAL there!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!! Unfortunately I can’t go, hopefully next year. But you can, I’m pretty sure.

The most exiting thing is that Gastrofestival Madrid is not just about food. It is about food, health and culture! Gastronomy in literature, music, cinema, fashion, theatre and art, including photography!!! Madrid’s best museums and galleries take a part in this year’s Festival. There are almost 30 events dedicated to food and art. The Prado Museum, The Reina Sofia MuseumThe Thyssen-Bornemisza Museum and many many more. Look at the map:

gastrofestival-madrid-map
from/z: www.gastrofestivalmadrid.com

Take a deep breath, make a coffee. Do you already have those bloody flight tickets? Yes? (I’m very jealous…) Good then! Now it is a time for packing and reading about Madrid (also about accommodation, which could be helpful). Ready to go?

P.S. Do not forget to write to me how it was there! Take some photos, perhaps they could be shown here, on the Cuisine And Art blog.



GASTROFESTIVAL MADRYT I SZTUKA

Dwa dni temu pisałam o Madrycie i w tym Madrycie pozostaję, przynajmniej teoretycznie. Spieszę donieść, iż weekend się zbliża jeden i drugi, a do 5. lutego w hiszpańskiej stolicy trwa GASTROFESTIVAL!!!!!!!! Dla jednych to wiadomość genialna, dla innych smutna i pozostaną oni (ze mną na czele) w gronie zazdrośników, nie mogących akurat tam być.

Madrycki Gastrofestival tym różni się od innych, iż nie o jedzenie w nim jedynie chodzi, ale o sztukę również!!! Literatura, muzyka, teatr, moda, fotografia, malarstwo. Prawie 30 wydarzeń dotyczy sztuk wizualnych jednie, spójrz na mapę festiwalową powyżej. Wejdź na stronę www.gastrofestivalmadrid.com i rozkoszuj się choćby samymi nazwami: Muzeum Prado, Reina Sofia czy Muzeum Thyssen-Bornemisza to tylko niektóre z muzeów, a dochodzą jeszcze wiodące galerie! Warsztaty, pokazy ,konferencje, prezentacje. Jedzenie. Mnóstwo jedzenia.

Kupuj więc bilet teraz, od razu! Nie zwlekaj, nie czekaj, nie zastanawiaj się! Bądź moimi oczyma, napisz mi jak było, prześlij zdjęcia, żebym jeszcze bardziej była zazdrosna. Przeczytaj raz jeszcze co o Madrycie pisałam, może któraś z informacji przydatną się okaże w podróży, na przykład ta o zakwaterowaniu. Zmykaj już, leć!

eng

 

About Madrid, Castro Prieto and lamb meatballs

above / powyżej: JUAN MANUEL CASTRO PRIETO “PASCUAL LAMB / BARANEK PASCHALNY” 2009; photo by Cuisine And Art 2016


pl

There are places in which I fall in love from the first visit. There are others which I need years and years, visits and visits to finally love them. Madrid belongs to the this first group. This city has never disappointed me. Ever. Since the first time there, more or less 20 years ago, I adore it. For me Madrid means, far more than just amazing food and wine (as always in Spain), great museums and majestic town houses with enormous elegant entrances.

This time it was the same. The journey itself happened completely by chance – I saw a return flight ticket for 18 euros, so I felt that I just had to go. That it was my obligation. Knowing Madrid already, helped me to choose accommodation – a beautiful, cozy and comfortable small Studio La Latina with everything I needed (fridge+corkscrew+espresso machine) in a very central part  so as to be close to all the great museums – The Prado Museum, The Reina Sofia Museum and The Thyssen-Bornemisza Museum. The Three Huge Cultural Monsters, The Three Giants with every type of art you can dream of! And all of them have a few hours per week of free entry! How great is that!!!

As I had visited each one a few times before, I knew exactly what I wanted to see. I wanted to see Goya’s Black Paintings and Velázquez’s “Christ Crucified”. Why? To be honest just to check if these paintings effect on me was the same as they had been 20 years ago. I always do this when in Madrid. It has become such a habit for me. And the answer is always the same, of course!

Every time I’m totally enthralled by the light in the Black Paintings. I sit there on a bench and I stare at them, almost not believing that that light is coming from the paintings, not from any additional light source. My friend David Frankel, the writer, wrote a little while ago an essay entitled “The Dog, devoted to that specific Goya painting, where he ponders on the mystery of the dog – the enigmatic loneliness of the animal, who is starring at… At what? So I went to the Prado Museum to:

A. solve a mystery,
B. make a self-portrait with The Dog,
C. report everything to David F.

But the results weren’t so optimistic:

A. I didn’t solve any mystery, including that one,
B. it was prohibited to make photos,
C. David F. only received a postcard of The Dog.

Then I moved on to Velázquez. I thought that this time it wouldn’t affect me so much. I thought that this time a religious masterpiece wouldn’t enchant me, but… It was like always – I just couldn’t move and I regret that there is no bench there to sit on (My legs hurt soooo much after walking kilometres around the city, so I understood a little better Christ’s suffering… ;-). One more time I decided that this is the most significant, the most important and the most powerful piece of art for me. For me – a catholic from birth, but not practicing. Yeah…, art is a mystery, that’s for sure…

Remembering my first visit to the Prado Museum years ago with my father and his fascination for Hieronymus Bosch (Spanish “El Bosco”) I moved slowly, very slowly, barely dragging my feet, to see his paintings. My dad was so terribly upset that I didn’t enjoy them then, so I wanted to find out how I feel now. It was the biggest surprise I could have. I just loved them, loved them, loved them! Nothing more, nothing less.

There are so many galleries and museums in Madrid that of course it is not possible to visit all of them being there for just a few days. But I could definitely recommend some of them:

If you like old empty buildings with souls, with a history, with that certain Something, if you love peeling paint in industrial spaces – yes, the Tabacalera is for you, even with no exhibition inside! But this time there was one and it was very special, an absolutely stunning exhibition by Castro Prieto – “CESPEDOSA”. (Unfortunately this exhibition is now finished.)

Juan Manuel Castro Prieto is a Spanish photographer based in Madrid. Perhaps I could call him a documentalist, but I don’t. Perhaps I shouldn’t call him a conceptual artist, but I do. Castro Prieto opened my eyes to “conceptual documentary” photography, as I have called it myself.

It is very difficult for me write about his exhibition, about his works. I entered into the Tabacalera, I saw empty spaces, a labyrinth of corridors and rooms. One photo here, another there. And it was like magic. Something unknown pulled me inside. Juan Manuel left me totally spellbound. Large formats, great quality – of course is an advantage, but The Soul, The Concept, that Something. It doesn’t happen often in documentary photography. But here…I felt that Castro Prieto first put his mind into every photo, second – his heart and soul, at the end he pressed the shutter. And for the first time in my life I started to desire a photo, his photo. This one to be specific, Cordero Pascual:

Of course this photo above is a photo of Castro Prieto’s photo, which I made during the “Cespedosa” exhibition. The original one is a lot “deeper”, if you know what I mean. And I’m asking Juan Manuel quietly – how it happens that you are such a great Observer? That you catch all these rare special moments around you? Do you arrange your surroundings even a little? It is hard to believe that you just happened to meet this young man above with that lamb.

That’s why (not knowing Castro Prieto personally) I believe that he uses everything from his own world and thanks to photography he creates another, not less real, world – Castro Prieto’s World. One of my favorites.

LAMB MEATBALLS WITH ANISE SEEDS inspired by Castro Prieto
500g minced lamb
1 small chopped onion
2 crushed cloves of garlic
1 egg
2-3 tbsp of bread crumbs soaked in 1/4 glass of water
salt
pepper
1 teaspoon of ground anise seeds*
1 teaspoon of turmeric
TO SERVE: parsley, rice, lemon juice

www-lamb5-canda-2016
Lamb meatballs with anise seeds / Klopsiki jagnięce z anyżem – Cuisine And Art

Mix everything well with bare hands. Shape into small balls (It is easier to do it with wet hands, so after making each ball wet your hands in cold water). Fry them in a very hot frying pan with a drizzle of olive oil.

Serve with rice and chopped fresh parsley. Squeeze some lemon juice on the top to add a zingy, aromatic flavour.

* If you don’t like anise seeds you HAVE TO try anyway! I didn’t like them either until I tried these lovely meatballs in Istanbul.

www-lamb3-canda-2016
Lamb meatballs with anise seeds / Klopsiki jagnięce z anyżem – Cuisine And Art


MADRYT, CASTRO PRIETO I KLOPSIKI JAGNIĘCE Z ANYŻEM

Istnieją miejsca na tym ziemskim padole, w których zakochuję się od pierwszej wizyty i które darzę miłością lata całe. Istnieją inne zaś, które potrzebuję odwiedzić wiele razy, by w końcu zakochać się. Madryt z całą pewnością należy do pierwszej grupy. To miasto, które nigdy mnie nie rozczarowało, a które oczarowuje mnie za każdym razem. Miasto, które odwiedzam dość regularnie od około 20 lat. Które, poza świetnym jedzeniem i piciem (jak zawsze zresztą w Hiszpanii), może poszczycić się genialnymi wprost muzeami i przepięknymi majestatycznymi kamienicami z ogromnymi eleganckimi wejściami.

Tym razem było tak samo. Oczywiście podróż odbyła się przez przypadek. Poczułam się zobligowana do niej, ujrzawszy przelot w dwie strony za 18 euro. Nie mogłam nie kupić biletów, po prostu nie mogłam i już! Będąc w Madrycie już tyle razy, wiedziałam dokładnie co chcę zobaczyć przez te kilka dni. Potrzebowałam wygodnych butów i dachu nad głową. Dach nad głową znalazłam szybko – w samym centrum, by nie tracić cennego czasu na dojazdy. Urocze małe mieszkanko Studio La Latina, które miało wszystko to, czego dusza potrzebuje (lodówka, ekspres do kawy i korkociąg). A stąd pieszo od 3 do 10 minut do Trzech Kulturalnych Gigantów, do tych trzech obłędnych, fantastycznych i zapierających dech w piersiach muzeów, w których KAŻDY znajdzie coś dla siebie z KAŻDEGO rodzaju sztuki – Muzeum Prado, Muzeum Reina Sofia i Muzeum Thyssen-Bornemisza. I to nie koniec dobrych wiadomości! Każde z nich ma kilka godzin tygodniowo wejściówki za darmo (dot. stałych ekspozycji)! Owszem, nawet zimą trzeba postać 5-20 minut w kolejce (warto więc przyjść wcześniej i nie bać sie długiego ogonka, bo on kurczy się szybko), ale jest to gratka!!! W sezonie letnim nie mam pojęcia jak to jest, bo wtedy nie zwiedzam, zaszywam się w domu, unikając turystycznych tłumów. Ewentualnie chowam się pod wodą, nurkując w ciszy i spokoju.

Tym razem madrycki plan był następujący. Prado. Francisco Goya z Czarnymi Obrazami, a przede wszystkim z „Psem”. I Velázquez z “Ukrzyżowanym Chrystusem”. Za każdym razem, odwiedzając hiszpańską stolicę, lecę przywitać się z Psem i zobaczyć Chrystusa. Za każdym razem zastanawiam się – może teraz nie będzie tak genialnie? Może już się „przyzwyczaiłam”? Może jednak, będąc jedynie Katoliczką z urodzenia, religijny obraz nie wywoła tych samych wrażeń, a portret Psa okaże się jedynie portretem psa? Oczywiście wywołuje te same wrażenia albo jeszcze większe! Pies nie jest jedynie psem! I za każdym razem wbija mnie w ziemię. Nie mogę mówić. Dech mi zapiera. Zamieram. Na dole u Goyi (dolne piętro muzeum) raz jeszcze sprawdzam światło. Czy aby to na pewno poświata z Czarnych Obrazów? Nie ukryli gdzieś dodatkowych lamp? Nie ukryli. Goya po prostu tak potrafił i już. Siedzę więc na ławeczce i patrzę.

Tym razem miałam zadanie, związane z Psem. Przyjaciel pisarz – David Frankel – poświęcił temuż esej, zatytułowany (jakżeby inaczej) „Pies”, w którym zastanawiał się nad samotnością zwierzęcia, jego wyobcowaniem, a przede wszystkim na co on tak patrzy? Czegoż psina wypatruje? Poszłam więc by:

A. zgłębić tajemnicę,
B. zrobić autoportret z tymże,
C. zdać relację David’owi F.

Niestety rezultaty nie przyniosły spodziewanych rezultatów:
B. tajemnica pozostała tajemnicą,
C. nie można było robić zdjęć,
D. David F. otrzymał jedynie kartkę pocztową z Psem.

Mogłam już spokojnie udać się do Velázquez’a. Udać się to może źle powiedziane. Powłóczyć się, ledwo ciągnąc obolałe stopy. Przemieszczając się w najwolniejszym tempie z możliwych i tylko dzięki temu, że cel był zbożny (dosłownie). I przed tym Chrystusem raz jeszcze zamarłam. Stanęłam jak słup, bo z jakiś bardzo niezrozumiałych dla mnie względów w tej sali nie ma ławeczki niestety. I tak stałam, wbijając ślepia i myśląc o bólu. I tym chrystusowym i moim własnym. Sztuka jest tajemnicą z całą pewnością.

Przypomniała mi się moja pierwsza wizyta w Muzeum Prado. 20 lat temu. Z Ojcem, który pognał do Hieronim’a Bosch’a i oboje nie mogliśmy się nadziwić, że (wtedy) tenże nas dzielił. Ojciec zupełnie zafascynowany twórczością. Ja totalnie niewzruszona i nie rozumiejąca. Tym razem jednak … oszalałam na punkcie Bosch’a! Pokochałam Go miłością żarliwą, gorącą i namiętną. I nie mogłam przestać żałować, iż nie wybrałam się do Prado kilka miesięcy wcześniej, kiedy to była olbrzymia wystawa Bosch’owskich dzieł. Potem było odrobinę gorzej, kiedy to w każdej księgarni natykałam się na jakiegoś obcego mi zupełnie „El Bosco”, który był jak Hieronim. Oślepiona, otępiała bólem (nóg) nie skojarzyłam, iż Hiszpanie Bosch’a nazywają „El Bosco”. Bosko!

Oczywiście Madryt ma tyle do zaoferowania, że jedyną metodą (jedyną i słuszną) byłoby zamieszkanie tam, by zwiedzać wszystkie muzea i galerie. Mając jedynie kilka dni do dyspozycji mogę z czystym sumieniem polecić (oprócz ww muzeów oczywiście!):

Jeśli lubisz puste industrialne przestrzenie z odłażącą ze ścian farbą Tabacalera jest dla Ciebie, nawet jeśli nie ma w niej wystawy! Podczas mojej wizyty była i to genialna – Castro Prieto „CESPEDOSA”. (Niestety już jej nie ma.)

Juan Manuel Castro Prieto jest hiszpańskim fotografem, mieszkającym w Madrycie. Być może mogłabym Go nazwać dokumentalistą, ale nie potrafię. Być może nie powinnam nazwać Go „artystą konceptualnym”, ale tak właśnie czynię. Castro Prieto otworzył mi oczy i znalazłam w Jego twórczości coś, co nazwałam na użytek własny „konceptualnym dokumentem”. Bo jakże inaczej mogłabym, patrząc na Jego gigantyczne fotografie o zupełnie niespotykanej magii i tym Czymś? Czy jest tylko i wyłącznie tak świetnym Obserwatorem? Czy też aranżuje przestrzenie wokół siebie w mniejszym lub większym stopniu?

Dla mnie jako fotografa, bycie pod tak ogromnym wrażeniem wystawy zdjęć, jest bardzo rzadkie. Podczas tych już około 20 lat życia z fotografią obok, podczas obejrzenia mnóstwa wystaw i zwiedzania festiwali fotografii, na palcach jednej ręki chyba mogę policzyć Takie wystawy. TE. Te wyjątkowe, Te, o których tak trudno mi napisać, bo nie wiem jak po prostu. I tu nagle w starej, obskurnej bądź co bądź fabryce tytoniu, wśród labiryntu korytarzy i kolejnych pomieszczeń zjawia się Castro Prieto ze zdjęciami rodzin, portretami, talerzem jabłek. Bez żadnych dziwów-cudów. Bez różowych nagości i kilometrowych teorii. Dobra stara tradycyjna fotografia z duszą. Tak, tego słowa mi brakowało. Bo Juan Manuel fotografuje po pierwsze z Ideą, po drugie z Duszą i Sercem. I dopiero wtedy naciska spust migawki. I wciąga do swojego świata, który stał się jednym z moich ulubionych, a zdjęcie „Baranka Paschalnego” (powyżej) stało się obiektem mego pożądania. Po raz pierwszy w życiu zapragnęłam posiadania czyjejś fotografii. Ta, którą prezentuję na blogu, jest jedynie moim zdjęciem zdjęcia Prieto Castro, nie jest więc takim „głębokim” ani „czystym”. Brak mi słów.

KLOPSIKI JAGNIĘCE Z ANYŻEM zainspirowane twórczością Prieto Castro
500g mielonej jagnięciny
1 mała posiekana cebula
2 ząbki zmiażdżone ząbki czosnku
1 jajko
2-3 łyżki bułki tartej namoczonej w ¼ szkl. wody
sól
pieprz
1 łyżeczka kurkumy
1 łyżeczka sproszkowanego anyżu*
DO PODAWANIA: ryż, posiekana natka pietruszki, sok z cytryny

Wymieszaj wszystko dokładnie (najlepiej rękoma). Formuj kulki wielkości golfowych, najłatwiej robi się to rękoma, zmoczonymi w zimnej wodzie, mięso wtedy nie przykleja się. Smaż na gorącej patelni z odrobiną oliwy.
Podawaj z ryżem i posiekaną natką pietruszki. Skrop z sokiem z cytryny, by dodać jeszcze więcej aromatu i zbalansować wszystkie smaki.

* Jeśli nie lubisz anyżu, to i tak MUSISZ go dodać i spróbować! Je też go nie lubię, poza tym jednym jedynym (jak na razie) wyjątkiem!
P.S. Nie podoba mi się słowo „klopsiki”. A to klops! Ani „pulpeciki”, kojarzące mi się z pulchnym dziecięciem. „Kulki mięsne” – nie. I „kuleczki” również. Jakieś pomysły może?????

P.S. Ten wpis dedykuję mojej przyjaciółce – świetnej artystce Joannie Borof ze specjalnymi podziękowaniami “za wszystko”! Przepięknego Madrytu!

eng

 

About Albi, Toulouse-Lautrec Museum and Alchimy restaurant

above / powyżej: ALBI (FR) by Cuisine And Art


pl

In my last post I promised you not only the B-day apple pie recipe (yes, I remember it should have been the next day, not after a few weeks) but also a few words about the city where Henri Toulouse-Lautrec was born – Albi.

If you are a big fan of Toulouse-Lautrec I do not even need to tell you anything more. You know everything about Albi already! But if you have never heard about this French city and you have a few hours or days off you could simply organise a small trip by car or plane (the nearest airports are in Rodez, Toulouse and Carcassone). This is a very charming and small city with beautiful brick buildings on the Tarn river. Southern France, Midi-Pyrénées. This is a place where I go when I’m fed up of my countryside life style.

Where I live there are a few houses, one church, one cemetery, one tennis court (???!!!) and one non-functional telephone box.  No shop, no bus stop. Sometimes I see one or two neighbours, but generally it is a lot easier to see cows here. And sometimes I would like to go somewhere to see other people, to see a busier life. Sometimes I would like to go to a nice restaurant. But, believe or not, it can be quite a tricky challenge, especially if I would wish to eat … on Sunday!

Here in Aveyron (part of Midi-Pyrénées) we have few local specialities:

  •  aligot, which is mash potatoes with a special kind of cheese,
  • local sausages,
  • confit duck leg,
  • tripe,
  • and last but not least – veal’s head.

I do not have any problems with any of these goods. I like tripe a lot, because we make a great tripe soup in Poland. I adore confit duck leg and any sort of mash potatoes. But sometimes I would like to have a choice. Especially when I’m with guests, who don’t eat tripe, heads (any sort), who are not fans of duck and who prefer to eat non-cheesy mash.

In the nearest village we have a lovely restaurant, but there is another problem there – you have to make a reservation at least a day before. It means that when you’re passing by hungry you can’t just go inside, sit and have a nice meal! Unfortunately!

And also sometimes I would like to go to a restaurant on Sunday. Any Sunday. It took me a few years (!) to learn it! A few long years knowing that on Mondays normally many shops and restaurants are closed, that on Sundays shops are closed too, but I never ever supposed that on Sundays restaurants could shut their doors to clients! It has happened more than once that family or friends came and we wanted to go to celebrate on the last day of the week. And nothing. All places closed! We ended, of course, in my house with me in my own kitchen. And sometimes, to be honest, I do not want to be in the kitchen! Sometimes I dream that someone would cook for me! And I would not need to wash dishes! Anyway, when it happened for the third time I asked Google “WHY?” and I received a reply. I learned that not only is it better to eat at 12 am than 1 pm (a restaurant can close its kitchen by then), but also that it would be better to forget what “Sunday lunch” means. And if not – the only way would be research what restaurant is open on this Special Day Of The Week Called Sun.

Knowing all these important things and knowing that my Dear Family would come in the next few weeks I had time to prepare a Sunday trip. Hurray!

Google, Google tell me WHERE?

And Google replied me nicely – “Go to Albi!

www albi 01

So we did. With my Dear Guests we were walking around, admiring the beauty of the city and the gorgeous weather. There are so many things to see in this small town, starting with the Cathedral Basilica of Saint Cecilia and finishing with the absolutely stunning Museum of Toulouse-Lautrec with the largest collection of his art in the world (more than 1000 pieces!). There are also so many places to eat there. Smaller and bigger restaurants, cozy cafes around the market, fantastic confectionery shops etc. So when we were starting to feel a little tired and hungry we went to try a restaurant which Google found especially for me and my Important Guests – the Alchimy!

And that was THAT! Finally, after years I had found a great small restaurant open 7/7 in a beautiful city, in its historical centre. A restaurant which doesn’t shut its doors at 1 pm, but a little later. A restaurant where all staff speak more than one language, they are also friendly, they make jokes and they can even speak about football, which was soooo important to D. The restaurant is part of a small boutique hotel. Beautifully designed with a logotype which I adore (a professional obsession of a graphic designer). And the most important thing – the restaurant serves Great Food! I only have to warn you that Alchimy is not the cheapest restaurant, but they have good meal deals during the week and they are worth their price for a special occasion (as for your trip to France for example!)!

www alchemy 4
Alchimy, Albi, by CusineAndArt 2015

And the apple pie from Henri’s birthday? …… Not today I’m afraid, not today. “Mañana“, as they say in Spanish. Tomorrow. HAPPY NEW YEAR!!!



O MIEŚCIE ALBI, MUZEUM TOULOUSE-LAUTREC’A I ALCHIMY

Francuz czytający polski blog po polsku lub angielsku? Śmiem wątpić, ale jeśli tak się akurat zdarzyło, że jednak Francuzem jesteś i znasz język polski, to nie czytaj tego wpisu, bo z całą pewnością Ci się nie spodoba, choć odnoszę się do Twojej Mateńki-Ojczyzny z należytym szacunkiem i bardzo ją lubię.

Ostatnim razem nie tylko obiecałam przepis na szarlotkę urodzinową Henryka (a było to baaardzo dawno temu), to obiecałam również słów kilka o mieście, w którym tenże urodził się – o Albi. Oczywiście jeśli jesteś fanem Toulouse-Lautrec’a to pisać nic nie muszę, wiesz wszystko i żadne informacje nie będą dla Ciebie nowymi – znasz Albi jak własną kieszeń! Jeśli jednak nigdy w życiu nie słyszałeś o tym francuskim mieście, a masz kilka godzin wolnych, pół dnia, dzień lub weekend – pakuj się do samochodu, kupuj bilet lotniczy i goń! (najbliższe lotniska znajdują się w Rodez – niestety o tej porze roku nieczynne, Tuluzie i Carcasonne).

Albi znajduje się na południu Francji w Średnich Pirenejach, leży nad rzeką Tarn. Ceglaste zabudowania nadają mu wyjątkowo ciepły charakter. To wyjątkowo czarujące miejsce do którego uciekam, gdy nie mogę dłużej wysiedzieć w zabitej dechami wsi.
W roli zabitej dechami wsi zbiorowisko kilku zabudowań – jeden kościół (jak na prawdziwą wieś przystało), jeden cmentarz, jeden kort tenisowy (???!!!) i jedna nieczynna od wieków budka telefoniczna. Sklep w ilości zerowej, przystanek autobusowy również. Pustki. Nicość wszechogarniająca. Czasem zdarza się natrafić na przypadkowo wałęsającego się sąsiada, ale łatwiej jednak spotkać krowę niż przedstawiciela ludzkiego gatunku. Dużo krów, szczerze powiedziawszy. Bardzo dużo. I zdarza się, że już po prostu nie mogę, mój organizm nie jest w stanie zaakceptować więcej uroków (niewątpliwych zresztą) życia wiejskiego, nie jest w stanie przefiltrować przez płuca więcej świeżego powietrza. Czasowa potrzeba miasta wygrywa. Czasami nie tylko miasta, ale i restauracji! I wierzcie lub nie – czasami jest to wyjątkowo trudne zadanie, szczególnie w … niedzielę. Jakąkolwiek niedzielę.

Aveyron, jak każdy szanujący się region, szczyci się specjałami kuchni lokalnej. Duma rozpiera mieszkańców zajadających się aligot (puree ziemniaczane wymieszane z serem tome fraîche, ciągnące się kilometrami i kilometrami), lokalnymi kiełbasami, konfitowanymi udkami kaczymi, flakami oraz głowizną cielęcą. Osobiście nie mam najmniejszych problemów z jedzeniem tychże specjałów. Bardzo lubię flaki, kaczkę w jakiejkolwiek postaci po prostu pożeram, a ziemniaczane puree mogłabym jeść na okrągło, bez względu na zawartość w nim sera czy też jego brak. Jednakowoż wolałabym mieć jakiś większy wybór. Szczególnie gdy przyjadą Goście, którzy do ust nie wezmą flaków czy głowizny (jakiejkolwiek), a ziemniaki wolą jeść bez sera. I Goście owi chcieliby gdzieś wyjść poza obszar domostwa, do tak zwanych ludzi udać się i coś spożyć.

Próby, a i owszem, zostały podjęte. Skończyły się jednak więcej niż niepowodzeniem. Szanowna Pani Matka otrzymała ogon mysi obok szarej bryi (przynajmniej wyglądało TO jak ogon mysi), potrzebna więc była bardzo szybka ewakuacja. Ba! Ucieczka przed darmową kawą, zaproponowaną przez kelnera w zamian za mysi ogon. Kolejna próba podjęta została po zrozumiale długim czasie, gdy spragniona francuskich specjałów A. przyleciała, marząc o chrupiących rogalikach i bagietkach o poranku, wspartych przez śniadaniowe wino. Wina raczej i nie tylko śniadaniowe. Udaliśmy się na zakupy pełne zachwytów, ochów i achów. Odwiedzaliśmy piekarnie, stragany i nieszczęsnego (jak się później okazało) rzeźnika. A tu kiełbaska taka, owaka. Wędlina A, B i C. Oooo, śliczna jakaś taka, urokliwa, wyjątkowo apetyczna o obcej, bardzo obcej nawet nazwie. Sprzedawca poproszony został o wytłumaczenie, spowiadał się wyjątkowo żarliwie, a małżonka robiła niestosowne miny. My nieustająco nie rozumieliśmy nic, zlitował się rzeźnik nad nami i Prezent ofiarował – dla każdego po plasterku specjału na głowę. Postanowiliśmy degustację przeprowadzić w domu w towarzystwie Chrupiącej Bagietki i Rześkiego Wina. Postanowiliśmy, nie uczyniliśmy. Smród niepokojąco zaczął być naszym towarzyszem. Jedno krzywym okiem zerkało na drugiego. A smród jak był tak był. Z ulgą i nadzieją wysiedliśmy z samochodu, pakunki rozpakowując, od win oczywiście rozpoczynając. Smród jeszcze większy. Jest! Źródło zlokalizowane – Fantastyczna Kiełbasa! Zatkaliśmy nosy i do konsumpcji zabraliśmy się. (…CISZA, DŁUGA CISZA). Po raz pierwszy w życiu wyplułam jedzenie! Biegłam jak sarna z jadalni do ogrodu, gnałam, galopowałam, pobijając rekordy wszelakie. A Goście za mną w galopie, w tym wyścigu szalonym. Po drodze minęliśmy psa, który szybciej od nas uciekł z podkulonym ogonem. Andouille, bo o niej mowa, jest kiełbasą zrobioną z części jelita grubego o odpowiedniej woni i odpowiednim smaku …, jeśli o smaku tu mówić można. Na szczęście wino nas uratowało, jak zawsze zresztą.

Powracając jednak do poszukiwania restauracji. Lokalu upragnionego, w którym można byłoby zjeść przyzwoicie, nie zostać otrutym i nie odczuwać potrzeby niespodziewanej ucieczki (jeśli się przeżyje oczywiście). W najbliższej wsi a i owszem mamy restaurację sztuk jedna, i to całkiem dobrą. Problem tkwi jednak w tym, iż trzeba dokonać rezerwacji minimum dzień wcześniej (nie, nie jest to restauracja z jakimikolwiek gwiazdkami), czyli spontaniczny wypad na głodniaka odpada! Nie można ot tak powiedzieć „Wybierzmy się na obiad!”. Niestety.

Gorzej jednak, gdy zapragniemy z Ważnymi Gośćmi skonsumować posiłek poza domem w niedzielę. Jest to wyczyn nie byle jaki, który przez lata kończył się fiaskiem, kiedy to w końcu wracaliśmy do domu, a ja zakasywałam rękawy i spędzałam urocze godziny przy garach. Oczywiście, że kocham gotować, ale jednak czasami miło jest mieć talerz podany, połykać kęs za kęsem poza swoim domem i nie musieć zmywać naczyń. Po prostu.

W każdym razie kiedy po raz trzeci zdarzyło nam się wrócić do domu z podkulonymi ogonami w końcu zrozumiałam, że mam dwa wyjścia – zapomnieć o niedzielnych restauracyjnych obiadkach lub zrobić rozeznanie, mające na celu pojęcie czemu jedzenie w Tak Zwany Ostatni Dzień Tygodnia może być nie lada wyczynem. Wiedząc, że Rodzina przyjedzie za kilka tygodni, postanowiłam rozpocząć badania od razu, by móc przygotować Niedzielny Wypad. Do roboty!

“Google, Google powiedz GDZIE?”

Google odpowiedziało miło i łagodnie – “Jedź do Albi!”

Tak też uczyniliśmy, gdy nadeszła odpowiednia pora i Goście zjawili się. Wędrowaliśmy wśród ceglastych uliczek, podziwiając fantastyczną pogodę i otaczające nas piękno. Tyle rzeczy do obejrzenia – zaczynając od Bazyliki Świętej Cecylii, a kończąc na obłędnym Muzeum Toulouse-Lautrec’a, w którym znajduje się największa kolacja na świecie Jego prac (ponad 1000 sztuk!). Gdy nóżki wchodziły nam wiadomo gdzie, a głód doskwierać zaczął, postanowiliśmy pójść do restauracji, poleconej i wybranej przez Monsieur Google specjalnie według naszych życzeń i upodobań. Po drodze mijaliśmy mniejsze i większe knajpki, zamknięte lub otwarte (nie zapominajmy, że to w końcu niedziela, Francja etc.), bary, kawiarnie i puby. Do wyboru, do koloru. Nie dla nas. Dla nas cel odgórnie był wyznaczony i nie mieliśmy najmniejszej ochoty zbaczać z wybranej drogi. Naszym celem była restauracja Alchimy! I to było TO!!! W końcu po długich latach odkryłam niewielką i pełną uroku restaurację w centrum historycznym miasta, która nie zamyka drzwi przed nosami klientów o godzinie 13ej, która otwiera swe ramiona w niedziele i święta. Restaurację przepięknie zaprojektowaną (zboczenie zawodowe grafika nie pozwoliło mi nie zachwycić się nad logotypem knajpy), nad którą znajduje się kilka pokoi hotelowych. Miejsce, w którym obsługa mówi nie tylko w swoim ojczystym języku, a w języku obcym może rozprawiać również o piłce nożnej, co było bardzo ważne dla D. Najważniejsze jest jednak jedzenie! Czysta konsumpcja doprowadzająca do stanu bliskiemu rozkoszy! Dania lokalnej kuchni i nie tylko. Potrawy piękne, sycące i spełniające oczekiwania najbardziej wybrednych żołądków (czytaj Moich Szanownych Gości). Owszem, Alchimy nie jest miejscem na każdą kieszeń, ale jest miejscem wartym swej ceny z całą pewnością! W ciągu tygodnia menu dnia (bardziej przystępna cena), a wieczorową porą lub w ciągu weekendu na specjalne okazje – jak Twoja podróż do Francji, o której właśnie zaczynasz marzyc! Jedź! Nowy Rok jest genialnym pretekstem na takie wyprawy!

A obiecana urodzinowa szarlotka Henryka? … Obawiam się, że nie dzisiaj. “Mañana”, jak mawiaja Hiszpanie. Jutro. Szczęśliwego Nowego Roku!!!

eng