About Albi, Toulouse-Lautrec Museum and Alchimy restaurant

above / powyżej: ALBI (FR) by Cuisine And Art


pl

In my last post I promised you not only the B-day apple pie recipe (yes, I remember it should have been the next day, not after a few weeks) but also a few words about the city where Henri Toulouse-Lautrec was born – Albi.

If you are a big fan of Toulouse-Lautrec I do not even need to tell you anything more. You know everything about Albi already! But if you have never heard about this French city and you have a few hours or days off you could simply organise a small trip by car or plane (the nearest airports are in Rodez, Toulouse and Carcassone). This is a very charming and small city with beautiful brick buildings on the Tarn river. Southern France, Midi-Pyrénées. This is a place where I go when I’m fed up of my countryside life style.

Where I live there are a few houses, one church, one cemetery, one tennis court (???!!!) and one non-functional telephone box.  No shop, no bus stop. Sometimes I see one or two neighbours, but generally it is a lot easier to see cows here. And sometimes I would like to go somewhere to see other people, to see a busier life. Sometimes I would like to go to a nice restaurant. But, believe or not, it can be quite a tricky challenge, especially if I would wish to eat … on Sunday!

Here in Aveyron (part of Midi-Pyrénées) we have few local specialities:

  •  aligot, which is mash potatoes with a special kind of cheese,
  • local sausages,
  • confit duck leg,
  • tripe,
  • and last but not least – veal’s head.

I do not have any problems with any of these goods. I like tripe a lot, because we make a great tripe soup in Poland. I adore confit duck leg and any sort of mash potatoes. But sometimes I would like to have a choice. Especially when I’m with guests, who don’t eat tripe, heads (any sort), who are not fans of duck and who prefer to eat non-cheesy mash.

In the nearest village we have a lovely restaurant, but there is another problem there – you have to make a reservation at least a day before. It means that when you’re passing by hungry you can’t just go inside, sit and have a nice meal! Unfortunately!

And also sometimes I would like to go to a restaurant on Sunday. Any Sunday. It took me a few years (!) to learn it! A few long years knowing that on Mondays normally many shops and restaurants are closed, that on Sundays shops are closed too, but I never ever supposed that on Sundays restaurants could shut their doors to clients! It has happened more than once that family or friends came and we wanted to go to celebrate on the last day of the week. And nothing. All places closed! We ended, of course, in my house with me in my own kitchen. And sometimes, to be honest, I do not want to be in the kitchen! Sometimes I dream that someone would cook for me! And I would not need to wash dishes! Anyway, when it happened for the third time I asked Google “WHY?” and I received a reply. I learned that not only is it better to eat at 12 am than 1 pm (a restaurant can close its kitchen by then), but also that it would be better to forget what “Sunday lunch” means. And if not – the only way would be research what restaurant is open on this Special Day Of The Week Called Sun.

Knowing all these important things and knowing that my Dear Family would come in the next few weeks I had time to prepare a Sunday trip. Hurray!

Google, Google tell me WHERE?

And Google replied me nicely – “Go to Albi!

www albi 01

So we did. With my Dear Guests we were walking around, admiring the beauty of the city and the gorgeous weather. There are so many things to see in this small town, starting with the Cathedral Basilica of Saint Cecilia and finishing with the absolutely stunning Museum of Toulouse-Lautrec with the largest collection of his art in the world (more than 1000 pieces!). There are also so many places to eat there. Smaller and bigger restaurants, cozy cafes around the market, fantastic confectionery shops etc. So when we were starting to feel a little tired and hungry we went to try a restaurant which Google found especially for me and my Important Guests – the Alchimy!

And that was THAT! Finally, after years I had found a great small restaurant open 7/7 in a beautiful city, in its historical centre. A restaurant which doesn’t shut its doors at 1 pm, but a little later. A restaurant where all staff speak more than one language, they are also friendly, they make jokes and they can even speak about football, which was soooo important to D. The restaurant is part of a small boutique hotel. Beautifully designed with a logotype which I adore (a professional obsession of a graphic designer). And the most important thing – the restaurant serves Great Food! I only have to warn you that Alchimy is not the cheapest restaurant, but they have good meal deals during the week and they are worth their price for a special occasion (as for your trip to France for example!)!

www alchemy 4
Alchimy, Albi, by CusineAndArt 2015

And the apple pie from Henri’s birthday? …… Not today I’m afraid, not today. “Mañana“, as they say in Spanish. Tomorrow. HAPPY NEW YEAR!!!



O MIEŚCIE ALBI, MUZEUM TOULOUSE-LAUTREC’A I ALCHIMY

Francuz czytający polski blog po polsku lub angielsku? Śmiem wątpić, ale jeśli tak się akurat zdarzyło, że jednak Francuzem jesteś i znasz język polski, to nie czytaj tego wpisu, bo z całą pewnością Ci się nie spodoba, choć odnoszę się do Twojej Mateńki-Ojczyzny z należytym szacunkiem i bardzo ją lubię.

Ostatnim razem nie tylko obiecałam przepis na szarlotkę urodzinową Henryka (a było to baaardzo dawno temu), to obiecałam również słów kilka o mieście, w którym tenże urodził się – o Albi. Oczywiście jeśli jesteś fanem Toulouse-Lautrec’a to pisać nic nie muszę, wiesz wszystko i żadne informacje nie będą dla Ciebie nowymi – znasz Albi jak własną kieszeń! Jeśli jednak nigdy w życiu nie słyszałeś o tym francuskim mieście, a masz kilka godzin wolnych, pół dnia, dzień lub weekend – pakuj się do samochodu, kupuj bilet lotniczy i goń! (najbliższe lotniska znajdują się w Rodez – niestety o tej porze roku nieczynne, Tuluzie i Carcasonne).

Albi znajduje się na południu Francji w Średnich Pirenejach, leży nad rzeką Tarn. Ceglaste zabudowania nadają mu wyjątkowo ciepły charakter. To wyjątkowo czarujące miejsce do którego uciekam, gdy nie mogę dłużej wysiedzieć w zabitej dechami wsi.
W roli zabitej dechami wsi zbiorowisko kilku zabudowań – jeden kościół (jak na prawdziwą wieś przystało), jeden cmentarz, jeden kort tenisowy (???!!!) i jedna nieczynna od wieków budka telefoniczna. Sklep w ilości zerowej, przystanek autobusowy również. Pustki. Nicość wszechogarniająca. Czasem zdarza się natrafić na przypadkowo wałęsającego się sąsiada, ale łatwiej jednak spotkać krowę niż przedstawiciela ludzkiego gatunku. Dużo krów, szczerze powiedziawszy. Bardzo dużo. I zdarza się, że już po prostu nie mogę, mój organizm nie jest w stanie zaakceptować więcej uroków (niewątpliwych zresztą) życia wiejskiego, nie jest w stanie przefiltrować przez płuca więcej świeżego powietrza. Czasowa potrzeba miasta wygrywa. Czasami nie tylko miasta, ale i restauracji! I wierzcie lub nie – czasami jest to wyjątkowo trudne zadanie, szczególnie w … niedzielę. Jakąkolwiek niedzielę.

Aveyron, jak każdy szanujący się region, szczyci się specjałami kuchni lokalnej. Duma rozpiera mieszkańców zajadających się aligot (puree ziemniaczane wymieszane z serem tome fraîche, ciągnące się kilometrami i kilometrami), lokalnymi kiełbasami, konfitowanymi udkami kaczymi, flakami oraz głowizną cielęcą. Osobiście nie mam najmniejszych problemów z jedzeniem tychże specjałów. Bardzo lubię flaki, kaczkę w jakiejkolwiek postaci po prostu pożeram, a ziemniaczane puree mogłabym jeść na okrągło, bez względu na zawartość w nim sera czy też jego brak. Jednakowoż wolałabym mieć jakiś większy wybór. Szczególnie gdy przyjadą Goście, którzy do ust nie wezmą flaków czy głowizny (jakiejkolwiek), a ziemniaki wolą jeść bez sera. I Goście owi chcieliby gdzieś wyjść poza obszar domostwa, do tak zwanych ludzi udać się i coś spożyć.

Próby, a i owszem, zostały podjęte. Skończyły się jednak więcej niż niepowodzeniem. Szanowna Pani Matka otrzymała ogon mysi obok szarej bryi (przynajmniej wyglądało TO jak ogon mysi), potrzebna więc była bardzo szybka ewakuacja. Ba! Ucieczka przed darmową kawą, zaproponowaną przez kelnera w zamian za mysi ogon. Kolejna próba podjęta została po zrozumiale długim czasie, gdy spragniona francuskich specjałów A. przyleciała, marząc o chrupiących rogalikach i bagietkach o poranku, wspartych przez śniadaniowe wino. Wina raczej i nie tylko śniadaniowe. Udaliśmy się na zakupy pełne zachwytów, ochów i achów. Odwiedzaliśmy piekarnie, stragany i nieszczęsnego (jak się później okazało) rzeźnika. A tu kiełbaska taka, owaka. Wędlina A, B i C. Oooo, śliczna jakaś taka, urokliwa, wyjątkowo apetyczna o obcej, bardzo obcej nawet nazwie. Sprzedawca poproszony został o wytłumaczenie, spowiadał się wyjątkowo żarliwie, a małżonka robiła niestosowne miny. My nieustająco nie rozumieliśmy nic, zlitował się rzeźnik nad nami i Prezent ofiarował – dla każdego po plasterku specjału na głowę. Postanowiliśmy degustację przeprowadzić w domu w towarzystwie Chrupiącej Bagietki i Rześkiego Wina. Postanowiliśmy, nie uczyniliśmy. Smród niepokojąco zaczął być naszym towarzyszem. Jedno krzywym okiem zerkało na drugiego. A smród jak był tak był. Z ulgą i nadzieją wysiedliśmy z samochodu, pakunki rozpakowując, od win oczywiście rozpoczynając. Smród jeszcze większy. Jest! Źródło zlokalizowane – Fantastyczna Kiełbasa! Zatkaliśmy nosy i do konsumpcji zabraliśmy się. (…CISZA, DŁUGA CISZA). Po raz pierwszy w życiu wyplułam jedzenie! Biegłam jak sarna z jadalni do ogrodu, gnałam, galopowałam, pobijając rekordy wszelakie. A Goście za mną w galopie, w tym wyścigu szalonym. Po drodze minęliśmy psa, który szybciej od nas uciekł z podkulonym ogonem. Andouille, bo o niej mowa, jest kiełbasą zrobioną z części jelita grubego o odpowiedniej woni i odpowiednim smaku …, jeśli o smaku tu mówić można. Na szczęście wino nas uratowało, jak zawsze zresztą.

Powracając jednak do poszukiwania restauracji. Lokalu upragnionego, w którym można byłoby zjeść przyzwoicie, nie zostać otrutym i nie odczuwać potrzeby niespodziewanej ucieczki (jeśli się przeżyje oczywiście). W najbliższej wsi a i owszem mamy restaurację sztuk jedna, i to całkiem dobrą. Problem tkwi jednak w tym, iż trzeba dokonać rezerwacji minimum dzień wcześniej (nie, nie jest to restauracja z jakimikolwiek gwiazdkami), czyli spontaniczny wypad na głodniaka odpada! Nie można ot tak powiedzieć „Wybierzmy się na obiad!”. Niestety.

Gorzej jednak, gdy zapragniemy z Ważnymi Gośćmi skonsumować posiłek poza domem w niedzielę. Jest to wyczyn nie byle jaki, który przez lata kończył się fiaskiem, kiedy to w końcu wracaliśmy do domu, a ja zakasywałam rękawy i spędzałam urocze godziny przy garach. Oczywiście, że kocham gotować, ale jednak czasami miło jest mieć talerz podany, połykać kęs za kęsem poza swoim domem i nie musieć zmywać naczyń. Po prostu.

W każdym razie kiedy po raz trzeci zdarzyło nam się wrócić do domu z podkulonymi ogonami w końcu zrozumiałam, że mam dwa wyjścia – zapomnieć o niedzielnych restauracyjnych obiadkach lub zrobić rozeznanie, mające na celu pojęcie czemu jedzenie w Tak Zwany Ostatni Dzień Tygodnia może być nie lada wyczynem. Wiedząc, że Rodzina przyjedzie za kilka tygodni, postanowiłam rozpocząć badania od razu, by móc przygotować Niedzielny Wypad. Do roboty!

“Google, Google powiedz GDZIE?”

Google odpowiedziało miło i łagodnie – “Jedź do Albi!”

Tak też uczyniliśmy, gdy nadeszła odpowiednia pora i Goście zjawili się. Wędrowaliśmy wśród ceglastych uliczek, podziwiając fantastyczną pogodę i otaczające nas piękno. Tyle rzeczy do obejrzenia – zaczynając od Bazyliki Świętej Cecylii, a kończąc na obłędnym Muzeum Toulouse-Lautrec’a, w którym znajduje się największa kolacja na świecie Jego prac (ponad 1000 sztuk!). Gdy nóżki wchodziły nam wiadomo gdzie, a głód doskwierać zaczął, postanowiliśmy pójść do restauracji, poleconej i wybranej przez Monsieur Google specjalnie według naszych życzeń i upodobań. Po drodze mijaliśmy mniejsze i większe knajpki, zamknięte lub otwarte (nie zapominajmy, że to w końcu niedziela, Francja etc.), bary, kawiarnie i puby. Do wyboru, do koloru. Nie dla nas. Dla nas cel odgórnie był wyznaczony i nie mieliśmy najmniejszej ochoty zbaczać z wybranej drogi. Naszym celem była restauracja Alchimy! I to było TO!!! W końcu po długich latach odkryłam niewielką i pełną uroku restaurację w centrum historycznym miasta, która nie zamyka drzwi przed nosami klientów o godzinie 13ej, która otwiera swe ramiona w niedziele i święta. Restaurację przepięknie zaprojektowaną (zboczenie zawodowe grafika nie pozwoliło mi nie zachwycić się nad logotypem knajpy), nad którą znajduje się kilka pokoi hotelowych. Miejsce, w którym obsługa mówi nie tylko w swoim ojczystym języku, a w języku obcym może rozprawiać również o piłce nożnej, co było bardzo ważne dla D. Najważniejsze jest jednak jedzenie! Czysta konsumpcja doprowadzająca do stanu bliskiemu rozkoszy! Dania lokalnej kuchni i nie tylko. Potrawy piękne, sycące i spełniające oczekiwania najbardziej wybrednych żołądków (czytaj Moich Szanownych Gości). Owszem, Alchimy nie jest miejscem na każdą kieszeń, ale jest miejscem wartym swej ceny z całą pewnością! W ciągu tygodnia menu dnia (bardziej przystępna cena), a wieczorową porą lub w ciągu weekendu na specjalne okazje – jak Twoja podróż do Francji, o której właśnie zaczynasz marzyc! Jedź! Nowy Rok jest genialnym pretekstem na takie wyprawy!

A obiecana urodzinowa szarlotka Henryka? … Obawiam się, że nie dzisiaj. “Mañana”, jak mawiaja Hiszpanie. Jutro. Szczęśliwego Nowego Roku!!!

eng