above / powyżej: TABERNA TIRSO DE MOLINA Madrid, Lucia & Angel Cabanas; photo by Cuisine And Art 2017
Most of the last year I’ve spent in airports, in a few airports to be exact, on the way to them, or on the way from them. Hours and hours, days and days I was waiting for one plane and then another. No, I do not work at any airport, at least not yet. I do not work for any airline, at least not yet. And unfortunately I’m not even a traveller as you would think of one. No, they were just trips from A to B, sometimes to C or D, but short repetitive flights with long hours of waiting, for something (who knows for what?). This long year I spent mostly surrounded by people from the age group 80+, which sometimes was funny, but mostly quite bizarre and new to me. There was no time for cooking, writing, taking photos or even thinking about cooking (many of my new friends 80+ can eat only blended food which is not the most beautiful food I’ve found for a still life in photos).
However, today I found the perfect time to write about one Toulouse-Lautrec recipe from the series I call “Don’t try this at home!”.
The recipe is called “Catalan salad”, but I have no idea why. Catalonia is my most beloved place on Earth (I wrote two posts dedicated to Catalonia: “About artichokes and Catalonia” and “About black squid ink burger with wild asparagus, Andy Warhol and Claes Oldenburg”) and I really can’t imagine any Catalan preparing something like this. Nor even thinking about eating it. But it starts quite normally with some cooked potatoes, chestnut, celeriac and beetroot. After, there are some walnuts and apples, which still I can understand. But the addition of endive (Belgian endive to be precise), makes me wonder if Henri decided to empty his pantry that day. Maybe it was as simple as that, because at the end there are some ….. bananas (Yes, bananas!) to add.
– “And a dolphin!” – added my Better-Half from the depths of somewhere in the house.
And he had a point, because one of “The Art Of Cuisine” recipes includes a porpoise, stewed fillets of it. Poor baby, because now two of the species – the Vaquita and the Yangze Finless Porpoise – are on the WWF list of critically endangered species! But obviously in Henri’s time it was a popular dish in rich families.
Let’s come back to bananas, because this is not the end of this very peculiar “Catalan salad”. Gruyère cheese is needed, salt, pepper and vinegar. And last but not least … mayonnaise! Yeah! You’ve read it well – M A Y O N N A I S E! With bananas!!! What could possibly go wrong? Bon appétit!
CATALAN SALAD (original recipe by Toulouse-Lautrec & Joyant)
“For six people prepare: Two hundred grams of cooked potatoes, two hundred grams of cooked chestnuts, one hundred grams of cooked red beets. Add fifty grams of shelled walnuts, one hundred grams of sweet apples, two hundred grams of raw Belgian endive, two bananas* cut in rounds, fifty grams of shredded Gruyère cheese. Put all these quantities into a salad bowl. Let the whole steep in good vinegar with salt and pepper for an hour. Make a good mayonnaise and mix everything together.”
*In the editor’s notes in the English version of the book (the original one was in French) bananas were omitted.
P.S. You have another choice – go to Madrid to Taberna Tirso De Molina (Plaza Tirso De Molina, Lavapiés, Madrid, ES) to see some beautiful Toulouse-Lautrec’s by Lucia and Angel Cabanas and enjoy some great food and drink! That way you will be 100% sure that, no endangered species are eaten by you and that your stomach will survive. Wait, this last one I can’t promise you – it would depend on quantities of wine too ;-).
Taberna Tirso De Molina Madrid, Lucia & Angel Cabanas
Taberna Tirso De Molina Madrid, Lucia & Angel Cabanas
Taberna Tirso De Molina Madrid, Lucia & Angel Cabanas
Taberna Tirso De Molina Madrid, Lucia & Angel Cabanas
O JEDNEJ SAŁATCE, DWÓCH BANANACH I MORŚWINIE
Ostatni rok spędziłam w większości czasu na lotniskach, na kilku lotniskach, by być dokładniejszą. W drodze na nie lub z nich. Godziny dłużyły się w oczekiwaniu na kolejny (i kolejny) samolot. Nie, nie pracuję ani na żadnym lotnisku ani dla żadnych linii lotniczych. Przynajmniej jeszcze nie. I trudno byłoby nazwać mnie globtroterem, choć mogłoby się tak z pozoru wydawać. Ot, życie mnie dopadło i przemieszczałam się po prostu z punktu A do B, a czasem C lub D. Ten długi rok był pełen dziwów i nowości. Nagle zaczęłam bardzo zaniżać grupę wiekową, w której sie znalazłam. Otaczający mnie ludzi to osiemdziesiąt plus, poczułam się z moimi czterdzieści plus jak szczeniak po prostu. Nie było więc czasu na gotowanie, pisanie czy fotografowanie. Zresztą bądźmy szczerzy – przecierane zupki nie są najbardziej atrakcyjnym tematem do zdjęć.
Aż tu dzisiaj, prawie zupełnie przypadkowo, natknęłam się na przepis Toulouse-Lautrec’a, który zaliczam do tych „Omijaj z daleka!”. Nie będzie więc zdjęć dania, ale przepis w wersji oryginalnej owszem, będzie, bo przecież jednak może ktoś będzie chciał zaryzykować. Może wielbiciel podwyższonego poziomu adrenaliny poczuje chętkę na gotowanie? A może ciężarna jakaś po prostu poczuje miętę do właśnie takich mieszanek? Może.
Pamiętacie przepisy z kategorii “Ciekawostki”? Starożytna Receptura, Święty Na Grillu, Wiewiórki? Ten przepis najprawdopodobniej nie zostanie w niej umieszczony, choć mógłby, oj mógłby! Nazywa się „Katalońska sałatka”, choć nie mam bladego pojęcia dlaczego. Wiecie, że miłością ogromną darzę Katalonię (pisałam o niej tutaj i tutaj) i śmiem twierdzić, żaden Katalończyk nie byłby tak szalony, żeby wymyśleć przepis na taką sałatkę, a już z całą pewnością żaden nie odważyłby się jej zjeść.
Owszem, zaczyna się zwyczajnie. Gotowane ziemniaki, słodkie kasztany, seler i buraki. Potem orzechy i jabłka, które zawsze świetnie się czują ze sobą. Potem cykoria, przy której miałam wrażenie, że Henryk po prostu postanowił zużyć, co miał pod ręką, postanowił opróżnić spiżarnię calusieńką. Musiało tak być, nie widzę innej opcji, ponieważ na końcu dodaje się … banany. Tak, banany!
Delfina? Może i nie delfina, ale blisko, bo w jeden z przepisów “The Art Of Cuisine” jest na duszone filety z … morświna! Tak, w czasach Henryka widocznie był to przysmak dla bogatych. W naszych czasach dwa gatunki są na liście WWF krytycznie zagrożonych 😦
Ale powróćmy do nieszczęsnych bananów, bo to nie koniec przecież. Ser Gruyere, sól, pieprz, ocet. I ostatni, ale nie mniej ważny od innych składników – majonez! Tak! M A J O N E Z! Z bananami! Czy coś może się tutaj nie udać? Smacznego!
„Dla 6 osób przygotuj 200g ugotowanych ziemniaków, 200g ugotowanych słodkich kasztanów, 100g ugotowanego selera, 100g ugotowanych buraków. Dodaj 100g łuskanych orzechów włoskich, 100g słodkich jabłek, 200g cykorii, 2 pokrojone w krążki banany* i 50g startego sera Gruyère. Posól, popieprz, dodaj ocet. Odstaw na godzinę. Zrób dobry majonez. Wymieszaj.”
* W angielskiej wersji książki (oryginalna jest po francusku) w nocie od Wydawcy banany zostały pominięte.
P.S. Jest jeszcze inna opcja niż przygotowywanie i spożywanie “Katalońskiej sałatki”, uff! Można polecieć do Madrytu, udać się do Taberna Tirso De Molina (Plaza Tirso De Molina, Lavapiés), żeby podziwiać malowane kafle z dziełami Toulouse-Latrec’a, wykonanymi przez Lucię i Angela Cabanas, zjeść coś dobrego i napić się wina. Przynajmniej można być wtedy pewnym, że ani krytycznie zagrożone gatunki zwierząt nie zostaną skonsumowane na kolację, ani żołądek nie ucierpi (no chyba że od ilości wypitego w nadmiarze wina).
above / powyżej: DANIEL SPOERRI “ST MARTHA’S BISTRO / BISTRO ŚW. MARTY” (2014); photo by Cuisine And Art 2017
Sometimes it happens to me that when I have too many things to do I freeze, I stop, I do totally nothing. This year seems very busy to me, I’m preparing 3 exhibitions (2 not connected to Cuisine And Art), 2 Cuisine And Art events (one is a meal for 100 people!) and I generally have no time to sleep. But… last week my body said “STOP” and I stopped for seven days and I lay in my bed, sneezing, coughing and sputtering. And afterwards I felt quite surprised that the job wasn’t done and I didn’t write this post about the opening which took place at the beginning of February! Time is flying and I really can’t understand it. I don’t get it at all!
The nearest big city to me is Toulouse, where I go back often with pleasure. I like these trips, I like strolling on the same small streets, peering into the same corners and discovering new ones. I don’t like first visits to big cities, when I feel the stupid pressure of being a tourist and having to tick off obligatory tourist attractions. I can’t stand it, I hate it. But I repeat it every time in every big city. How stupid is that? So in Toulouse I feel great, I can do whatever I want. I have my rituals there, places where I go ALWAYS. First I have to visit the Russian shop, where I buy Polish cottage cheese, jars of Russian braised eggplant in tomato sauce and Greek filo pastry. Afterwards I take direct route to my favorite, the most delicious Lebanese bistro O’SAJ (15 rue Leon Gambetta), where I ALWAYS eat a saj (Lebanese flat bread baked on a special domed griddle) with eggplant in tomato sauce (of course), cheese and parsley. And I’m in heaven, ready to conquer Toulouse! I’m still in the same heaven when eating pistachio sorbet near by.
My travel-related obsession with ritual dominates also when the main purpose is the big opening of a huge exposition. Early evening opening gives me the time to visit the Russian Shop, the Lebanese bistro and to eat an Italian ice-cream. It gives me the time to visit my favorite small galleries – Fondation espace écureuil pour l’art contemporain (3 Place du Capitole) and Exprmntl (18 rue de la Bourse), which is also a bookshop, and two shops with supplies for artists. Afterwards there is just strolling along the riverbanks and around the other side of the river – to the quarter Saint-Cyprien, where there is a great modern art museum with a very good mediatheque – Les Abattoirs. If it happens that Les Abattoirs is closed or an exhibition is crap – don’t worry, it is still worth seeing the old buildings of the slaughterhouses, which were turned into the museum in 2000. They are stunning!
The Centre Pompidou is celebrating its 40th anniversary throughout France. / 40te urodziny Centre Pompidou obchodzone w całej Francji
This time the place was open and the crowd was standing politely in the queue to enter. “Celebrating New Realism” exhibition presents (for the first time in Toulouse) a collection of Nouveau Realist for the 40th anniversary of the Pompidou Centre. The exhibition includes: Arman, Ben, César, Gérard Deschamps, François Dufrêne, Raymond Hains, Horst Egon Kalinowski, Yves Klein, Robert Malaval, Robert Rauschenberg, Jean-Pierre Raynaud, Martial Raysse, Mimmo Rotella, Niki de Saint Phalle, Daniel Spoerri, Richard Stankiewicz, Jean Tinguely, Jacques Villeglé, Gil Joseph Wolman, M.A.T. Editions and more.
Everything (New Realism) started in 1960 in Yves Klein’s studio, where the group of artists signed the manifesto. Others joined them later. They called ”Nouveau Réalisme – new ways of perceiving the real”.
“The group offered an alternative to the Abstract wave which followed the Second World War and quickly became a major trend in Avant Garde throughout France and Europe. Nouveau Réalisme’s perspective on the object and gesture joined the change that was happening internationally throughout the world of art (Néo-Dada, Fluxus, Pop Art, groupe Zéro…).
Like Pop Art, Nouveau Réalisme addressed the rise in industrialism and consumerism in society. Drawing material for their works from the daily life of the early 1960s, Nouveau Realists used everyday objects, adverts, posters, junk, neon lights… Their works were however dense and radical, marked by action and movement; destroying, ripping, compressing, assembling, sticking, tearing, stretching, stamping, and wrapping. Each artist had their own particular method of creating a <>>.” [from www.lesabattoirs.org]
New Realism art never fascinated me, but I have to say that the ideas of it are very close to me. Recycling. Using every day objects. I’m a collector of many things. I collect things which others throw away. I process and I create. Now I’m preparing an exhibition structured from the rubbish I have found on the beach. I could say that I create My Own Realism.
So, New Realism’s ideas – YES YES YES, but the art of New Realism itself …? So so. But of course I found a few extraordinary pieces in that exhibition:
Yves Klein “Embossed portrait of Arman”, 1962
César (César Baldiccini) „Compression de sacs” , 1976
Yves Klein “Embossed portrait of Arman” from 1962 (bronze from plaster mould of the body painted in blue and set on gilded plywood) – what a beauty! One of us – humans, but just a blue one… César’s „Compression de sacs” or Tony Morgan and Daniel Spoerri’s movie „Beefsteak Resurrection” (1968), which “reverses the story of a steak from excrement to its genesis as a cow in a field.”
Tony Morgan, Daniel Spoerri “„Beefsteak Resurrection / Zmartwychwstanie Befsztyka” (1968)
Daniel Spoerri “La Sainte Famille / Święta Rodzina” (1986)
And here I come to the point (of my trip). My goal wasn’t the New Realism in itself, but one man, one artist being a part of it – Daniel Spoerri, who took the basement in Les Abattoirs with another Daniel (Daniel Cordier) to create their exhibition “Daniel Spoerri, les dadas des deux Daniel”. Both of them – collectors, fanatics in collecting crumbs of the world, enjoying their life.
“For <> Spoerri will set up the exhibition to show the complicity between his works, and both his and Daniel Cordier’s collection. Daniel Cordier is an art dealer, writer, historian, and critic. (…) His donations of Modern and Contemporary works, and also ethnographic artefacts, art works and curios from all the continents, make up a substantial part of Les Abattoirs collection; a permanent regional loan from the Centre Pompidou. Just like for Daniel Spoerri, where his work slots intrinsically in with his collection, for Daniel Cordier the very different geographical zones, cultures and themes of his chosen pieces go happily hand in hand.” [from www.lesabattoirs.org]
Daniel Spoerri
Daniel Spoerri
Daniel Spoerri
What a beautiful marriage of two Daniels! Two explorers. Two inquisitive observers. Two open minded men, living (life) to the full. Both, in ripe old age, came to the opening. One (Spoerri) like a Black Bird With White Hair, trying (perhaps) not to be so visible in the crowd. The other (Cordier) like a Colorful Bird. Charming Gentleman.
Daniel Spoerri
Daniel Cordier
The first time in my life I saw Spoerri’s art was in Krakow’s MOCAK (Museum of Modern Art) in 2013 (Until 2 April 2017 there is Daniel Spoerri’s exhibition “Art taken out of the ordinary” there!!!). It was just one piece of art, but the only one I managed to remember.
Daniel Spoerri “The Seville series No.16 / Cykl z Sewilli, nr 16” (1991)
Afterwards I forgot Daniel for a while and by pure accident I re-discovered him in Les Abattoirs’s mediatheque, looking at his menus and food remains stuck onto tables. It was great! Eat Art movement in all its loveliness. And when I saw another Spoerri piece in the Reina Sofia Museum in Madrid I was quite disappointed. The spell had been broken. The exhibition in Toulouse could change that. Did it?
His Eat Art. Assamblage. Object Art. His snare-pictures – “objects, which are found in randomly, orderly or disorderly situations, are mounted on whatever they are found on (table, box, drawer, etc.) in the exact constellation they are found in (…). By declaring the result to be a tableau, the horizontal becomes vertical. For example: the leftovers of a meal are mounted on the table and the table is then hung on a wall (…)”. [from www.danielspoerri.org]
Daniel Spoerri “St Marha’s bistro / Bistro Św. Marty” (2014)
Daniel Spoerri “St Marha’s bistro / Bistro Św. Marty” (2014)
Daniel Spoerri “St Marha’s bistro / Bistro Św. Marty” (2014)
His collections. His interactions with the surrounding world. His amazing, brilliant, breath taking giants – monsters – creatures, in which I totally fell in love:
Daniel Spoerri
Daniel Spoerri
Daniel Spoerri
Daniel Spoerri
Yes. The exhibition in Les Abattoirs refuted the doubts and it re-established my faith in the essence of art. And Mr Spoerri? Still he is not my favorite artist, but…. Look at these pieces above! How great they are!!!
„New Realism” and „Daniel Spoerri, les dadas des deux Daniel” exhibitions will last until 28 May 2017. More information: www.lesabattoirs.org
TULUZA, NOWY REALIZM I DANIEL SPOERRI
Zdarza mi się niekiedy, że przy wyjątkowym natłoku prac zamieram, nie robię nic. Nagle wydaje mi się, że robienie lub nie nie zmieni stanu rzeczy, przestaję panikować i pozwalam sobie na najzwyklejsze lenistwo. Innym razem przy wyjątkowym natłoku prac mój organizm sam mówi „Stop” i przeziębiona zalegam w łóżku przez dni kilka, chrypiąc, kichając i smarkając na wszystkie strony świata. Właśnie z łóżka wyległam, odkrywając, iż natłok pracy sam nie zmalał i jestem w punkcie wyjścia o tych kilka dni uboższa.
Przygotowuję 3 wystawy, 2 zupełnie nie związane z Cuisine And Art, oraz kilka wydarzeń, związanych tylko i wyłącznie z Cuisine And Art, w tym obiad dla 100 osób w przepięknym zamku, gdzie będę miała wystawę. Dla 100 osób nigdy nie gotowałam, na szczęście sytuację ratuje fakt, iż wydarzenie będzie miało miejsce za mniej więcej pół roku. Mam czas. Tak przynajmniej mi się wydaje.
Usiadłam więc dzisiaj przy komputerze i przez dobrych kilka godzin starałam się ubrać w słowa krótki opis wystawy i wernisażu, na którym byłam (o zgrozo!) dwa tygodnie temu. Jak to jest możliwe, że czas tak leci? Nie wiem, nie rozumiem, nie ogarniam. Chciałam po prostu napisać, że byłam, że dobra wystawa, że miejsce fantastyczne, że miasto godne wizyty. Chciałam dodać, że wystawa jednego z artystów odbywa się równocześnie w innym muzeum, w innym mieście, w innym kraju. I chciałam w końcu przyznać się, że wystawa wystawą, ale jeść trzeba i gdzie w różnych miastach do tych samych miejsc namiętnie wracam. Dupa, zero, nic. Spędziłam ostatnich kilka godzin na rozpoczynaniu zdań różnych i kasowaniu ich. Po prostu umiejętność sklecenia kilku słów w jakiś choćby odrobinę interesującą całość okazała się niemożliwością. Zmieniłam więc taktykę, rozpoczynając pisanie po polsku, potem zacznie się orka tłumaczenia.
Uff. Udało się jakoś! Płynnie w miarę przejść do tematu mogę, cudownie. W końcu. Nareszcie.
Najbliższym Wielkim Miastem jest Tuluza, do której wracam chętnie. Lubię takie powroty, przechadzanie się po tych samych uliczkach, zaglądanie do tych samych kątów, ale i odkrywanie nowych. Nie lubię pierwszych wizyt w dużych miastach, kiedy to czuję jakąś kretyńską wręcz presję zaliczania obowiązkowych turystycznych punktów. Nie znoszę, nie cierpię, nie trawię, a i tak zawsze podczas pierwszej wizyty to robię. Potem jest tylko z górki. Tak więc w Tuluzie przede wszystkim odwiedzam Rosyjski Sklep, gdzie kupuję polski twaróg, rosyjskie słoiki duszonych bakłażanów w sosie pomidorowym i greckie ciasto philo. Następnie obieram kierunek ulubiony, ukochany, najważniejszy – O’SAJ(15 rue Leon Gambetta), maleńki libański bar, gdzie ZAWSZE posiłkuję się. O’SAJ znajduje się w samym centrum, menu ma proste – placuszki typowo libańskie z różnymi nadzieniami, które nazywają się SAJ i pieczone są na specjalnej półkolistej patelni, będącej jednocześnie czymś w rodzaju otwartego pieca. Wybieram duszone bakłażany w sosie pomidorowym z serem i jestem w niebie. W tym niebie jestem również później, gdy udaję sie do pobliskiej lodziarni na sorbet pistacjowy. I jestem gotowa do podbijania Tuluzy!
O’SAJ, Toulouse, 15 rue Leon Gambetta
O’SAJ, Toulouse, 15 rue Leon Gambetta
Obsesja rytuałów, związanych z podróżami, jest dominującą nawet wtedy, gdy celem jest wernisaż ogromnej wystawy. Wernisaż wczesno wieczorową porą, zaliczyć więc muszę i rosyjski sklep i libański bar i włoskie lody. Odwiedzić mam czas ulubione niewielkie galerie – Fondation espace écureuil pour l’art contemporain (3 Place du Capitole) i Exprmntl(18 rue de la Bourse), która jest równocześnie księgarnią, oraz zrobienie zakupów w jednym ze sklepów z zaopatrzeniem dla artystów. Potem już tylko szlajanie się po drugiej stronie rzeki, odkrywanie uroków dzielnicy Saint-Cyprien, gdzie znajduje się świetne muzeum sztuki współczesnej z równie świetną mediateką – Les Abattoirs. A jeśli wystawa jest kiepska albo miejsce akurat zamknięte i tak warto zobaczyć sam budynek starej rzeźni, przepiękny.
Tym razem miejsce było otwarte, a tłumy wernisażowych gości grzecznie stanęły w ogonku do wejścia. „Celebrowanie Nowego Realizmu” to wystawa, zorganizowana z okazji 40-lecia Centre Pompidou w Paryżu, prezentująca po raz pierwszy w Tuluzie kolekcję Nowego Realizmu (Arman, Ben, César, Gérard Deschamps, François Dufrêne, Raymond Hains, Horst Egon Kalinowski, Yves Klein, Robert Malaval, Robert Rauschenberg, Jean-Pierre Raynaud, Martial Raysse, Mimmo Rotella, Niki de Saint Phalle, Daniel Spoerri, Richard Stankiewicz, Jean Tinguely, Jacques Villeglé, Gil Joseph Wolman, M.A.T. Editions).
Wszystko zaczęło się w 1960 roku w studiu u Yves’a Klein’a i nigdy jakoś nie oczarowało mnie specjalnie, choć idea sama w sobie przedstawiania rzeczywistości samej w sobie, jej obiektów, przedmiotów dnia codziennego przemawia do mnie. Ba, przemawia do mnie ówczesna walka z konsumpcjonizem i działanie artystów do używania zużytych już materiałów (recycling w sztuce). Idea więc, szczególnie że chodzi przecież o lata 60-te, zacna i bardzo mi bliska (Jestem zbieraczem wszystkiego, kolekcjonuję to, co inni wyrzucają, przetwarzam, tworzę. Właśnie przygotowuję wystawę, zbudowaną ze śmieci znalezionych na plaży. Kreuję więc Własny Realizm.). Idea więc Nowego Realizmu po milion razy TAK TAK TAK, a idea w sztuce jest dla mnie ważna, jest wręcz podstawą – jeśli nie wierzę w dane dzieło sztuki, to może być najwspanialszym i najbardziej uznanym przez innych, ale odrzuconym i zapomnianym przeze mnie. W Nowy Realizm wierzę, ale nie marzę o nim. Zbyt wiele podobieństw w nim, powtórzeń, ale… Na wspomnianej wystawie kilka prac zachwyciło mnie, przyznać muszę.
Yves Klein „Embossed portrait of Arman” z 1962 roku (zdjęcie powyżej) toż to po prostu samograj! Atrakcyjny wizualnie, jednocześnie będący jednym z nas (to naturalnej wielkości odlew).Skompresowane worki César’a (zdjęcie powyżej) czy film Tony’ego Morgan’a „Zmartwychstanie Befsztyka” (1968) (zdjęcie powyżej), który zrobił we współpracy z Daniel’em Spoerri, gdzie proces życia i śmierci zostaje odwrócony – od ekskrementów, poprzez stek aż do krowy na polu.
I tu dochodzimy do sedna (wyprawy). Moim celem nie był Nowy Realizm sam w sobie, ale Daniel Spoerri, będący nie tylko częścią wystawy Nowego Realizmu, ale mający drugą wystawę „Daniel Spoerri, les dadas des deux Daniel” wraz z Danielem Cordier’em. Obaj – kolekcjonerzy, zapaleńcy zbierania okruchów świata. Daniel Spoerri zaprojektował tę wystawę, która stała się nie tylko prezentacją zbiorów sztuki ludów, zbiorem prawie etnograficznym, ale również prezentacją kuriozalnych prac, które sam stworzył.
Daniel Cordier, jeden z największych żyjących kolekcjonerów Sztuki przez duże S, prezentuje tutaj zbiory, które ofiarował Centre Pompidou. Piękny to mariaż dwóch Danielów, pełen wrażliwości, pełen ciekawości świata. Obserwatorzy. Dociekliwi odkrywcy. Otwarci na różnorodności tego świata, czerpiący z tegoż pełnymi garściami. Obaj, mimo sędziwego przecież wieku, pojawili się na wernisażu – jeden w czerni z rozwianymi białymi włosami, starający się wyglądem zginąć w tłumie, być może żeby móc lepiej oglądać, podglądać, czerpać z niego – Spoerri. I kolorowy ptak, piękny i czarujący – Cordier. Musiał to być wysiłek dla obu, szczególnie dla starszego (Cordier), nie mieszkają przecież „za rogiem”, ale szacunek do Sztuki właśnie spowodował, iż przywitali swoich, jakby nie było, gości (zdjęcie powyżej).
Sztukę Spoerri’ego po raz pierwszy zobaczyłam w 2013 roku (zdjęcie powyżej) w krakowskim MOCAK’u (Muzeum Sztuki Współczesnej, w którym trwa do 2.04.2017 Jego wystawa „Sztuka wyjęta z codzienności”!!!). Więcej informacji tutaj: https://mocak.pl/sztuka-wyjeta-z-codziennosci.
To była też jedyna praca, którą zapamiętałam z ówczesnej wystawy. Samego jednak Daniela zapomniałam na jakiś czas i zupełnie przypadkowo natknęłam się w mediatece ww Les Abattoirs w Tuluzie. Cuisine And Art albo już istniało, albo miałam jego istnienie w głowie, zafascynowana więc czytałam menu Spoerri’ego, które tworzył i oglądałam zdjęcia. Potem w Madrycie w Muzeum Reina Sofia natknęłam się na Jego prace i odkryłam, iż to, co mnie w albumach i książkach oczarowało, w rzeczywistości nie było już takie czarujące. Wernisaż w Tuluzie mógł lub też miał to odmienić. Czy odmienił?
Spoerri to „obrazy-pułapki” (tableaux pieges / snare-pictures), czyli znalezione przypadkowe obiekty przymocowane do podłoża i przedstawione w innym planie, jako tak zwany obraz, gdzie to, co horyzontalne staje się wertykalne. Przykładem są resztki jedzenia umocowane do blatu i powieszone na ścianie.
Daniel Spoerri “St Marha’s bistro / Bistro Św. Marty” (2014)
Spoerri to Eat Art, czy też inaczej Sztuka Jedzenie, gdzie jedzenie staje się Sztuką właśnie.
Czy nadal więc to, co znałam z książeki i albumów, było w nich bardziej czarujące? Czy wystawa zmieniła moje odczucia i Spoerri zaczarował mnie? Zaczarowały mnie i zabrały w zupełnie inny świat te prace, powalily mnie na kolana te giganty, te zbiory przedziwne, te morfy twórcze (zdjęcia powyżej).
Obie wystawy w Les Abattoirs trwać będą do 28 maja b.r. Więcej informacji na stronie www.lesabbatoirs.org.
Od tego roku do Tuluzy można przylecieć bez przesiadki z Warszawy-Modlina (www.ryanair.com), nie ma więc już wymówek, że daleko, że niewygodnie, że nie po drodze!
above / powyżej: CLARA PEETERS “Table with a tablecloth, salt cellar, gilt cup, pie, jug, porcelain dish with olives, and roast fowl / Stół z obrusem, solniczką, złotym kubkiem, ciastem, dzbankiem, porcelanowym talerzem z oliwkami i pieczonym drobiem” ca.1611 from / z: Museo Del Prado (Madrid, ES)
Hi! Gastrofestival Madrid is still on and I have to write to you about some art&cuisine events there which I’m going to miss. Look at these two:
Sat 4th Feb at 6h30 pm – Prado Museum – the conference “THE GASTRONOMY IN THE PRADO MUSEUM” by Mateo Sierra (free entrance until full capacity).
“THE COLOUR AND THE FLAVOUR IN TAPAS” – NuBel, The Reina Sofia Museum, until 5th Feb, 6h30 pm – 8h30 pm (prices: 2 and 2,5 euros) – something to drink plus a tapa especially designed for this occasion by the chef Javier Muñoz-Calero, based on a piece of art from the museum.
Gastrofestival Madrid w toku i nie mogę się oprzeć przed przestawieniem tego, za czym tęsknić jedynie mogę i marzyć.
Sobota 4/02, 18.30, Muzeum Prado, konferencja „Gastronomia w Muzeum Prado”, Mateo Sierra (wstęp wolny, ilość miejsc ograniczona).
„Kolor i smak w tapas” – NuBel, Muzeum Reina Sofia, do 5/02 w godzinach 18.30-20.30, napitek + tapa (cena 2-2,5 euro), specjalnie zaprojektowana i wykonana przez szefa kuchni NuBel, którym jest Javier Muñoz-Calero.
above / powyżej: “PUM PUM CAFE“, Madrid by Cuisine And Art 2016
Do you have plans for this weekend? Or for the next one? No? Great! Go and buy a flight to Madrid! Just go and buy! Now! (And afterwards comeback here to read why 🙂
Two days ago I wrote a post about Madrid, more about art than food, but with a recipe for lamb meatballs. Now I want to add some news – until the 5th of February there is a GASTROFESTIVAL there!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!! Unfortunately I can’t go, hopefully next year. But you can, I’m pretty sure.
The most exiting thing is that Gastrofestival Madrid is not just about food. It is about food, health and culture! Gastronomy in literature, music, cinema, fashion, theatre and art, including photography!!! Madrid’s best museums and galleries take a part in this year’s Festival. There are almost 30 events dedicated to food and art. The Prado Museum, The Reina Sofia Museum, The Thyssen-Bornemisza Museum and many many more. Look at the map:
Take a deep breath, make a coffee. Do you already have those bloody flight tickets? Yes? (I’m very jealous…) Good then! Now it is a time for packing and reading about Madrid (also about accommodation, which could be helpful). Ready to go?
P.S. Do not forget to write to me how it was there! Take some photos, perhaps they could be shown here, on the Cuisine And Art blog.
GASTROFESTIVAL MADRYT I SZTUKA
Dwa dni temu pisałam o Madrycie i w tym Madrycie pozostaję, przynajmniej teoretycznie. Spieszę donieść, iż weekend się zbliża jeden i drugi, a do 5. lutego w hiszpańskiej stolicy trwa GASTROFESTIVAL!!!!!!!! Dla jednych to wiadomość genialna, dla innych smutna i pozostaną oni (ze mną na czele) w gronie zazdrośników, nie mogących akurat tam być.
Madrycki Gastrofestival tym różni się od innych, iż nie o jedzenie w nim jedynie chodzi, ale o sztukę również!!! Literatura, muzyka, teatr, moda, fotografia, malarstwo. Prawie 30 wydarzeń dotyczy sztuk wizualnych jednie, spójrz na mapę festiwalową powyżej. Wejdź na stronę www.gastrofestivalmadrid.com i rozkoszuj się choćby samymi nazwami: Muzeum Prado, Reina Sofia czy Muzeum Thyssen-Bornemisza to tylko niektóre z muzeów, a dochodzą jeszcze wiodące galerie! Warsztaty, pokazy ,konferencje, prezentacje. Jedzenie. Mnóstwo jedzenia.
Kupuj więc bilet teraz, od razu! Nie zwlekaj, nie czekaj, nie zastanawiaj się! Bądź moimi oczyma, napisz mi jak było, prześlij zdjęcia, żebym jeszcze bardziej była zazdrosna. Przeczytaj raz jeszcze co o Madrycie pisałam, może któraś z informacji przydatną się okaże w podróży, na przykład ta o zakwaterowaniu. Zmykaj już, leć!
above / powyżej: JUAN MANUEL CASTRO PRIETO “PASCUAL LAMB / BARANEK PASCHALNY” 2009; photo by Cuisine And Art 2016
There are places in which I fall in love from the first visit. There are others which I need years and years, visits and visits to finally love them. Madrid belongs to the this first group. This city has never disappointed me. Ever. Since the first time there, more or less 20 years ago, I adore it. For me Madrid means, far more than just amazing food and wine (as always in Spain), great museums and majestic town houses with enormous elegant entrances.
This time it was the same. The journey itself happened completely by chance – I saw a return flight ticket for 18 euros, so I felt that I just had to go. That it was my obligation. Knowing Madrid already, helped me to choose accommodation– a beautiful, cozy and comfortable small Studio La Latina with everything I needed (fridge+corkscrew+espresso machine) in a very central part so as to be close to all the great museums – The Prado Museum, The Reina Sofia Museum and The Thyssen-Bornemisza Museum. The Three Huge Cultural Monsters, The Three Giants with every type of art you can dream of! And all of them have a few hours per week of free entry! How great is that!!!
As I had visited each one a few times before, I knew exactly what I wanted to see. I wanted to see Goya’s Black Paintings and Velázquez’s “Christ Crucified”. Why? To be honest just to check if these paintings effect on me was the same as they had been 20 years ago. I always do this when in Madrid. It has become such a habit for me. And the answer is always the same, of course!
Every time I’m totally enthralled by the light in the Black Paintings. I sit there on a bench and I stare at them, almost not believing that that light is coming from the paintings, not from any additional light source. My friend David Frankel, the writer, wrote a little while ago an essay entitled “The Dog“, devoted to that specific Goya painting, where he ponders on the mystery of the dog – the enigmatic loneliness of the animal, who is starring at… At what? So I went to the Prado Museum to:
A. solve a mystery, B. make a self-portrait with The Dog, C. report everything to David F.
But the results weren’t so optimistic:
A. I didn’t solve any mystery, including that one, B. it was prohibited to make photos, C. David F. only received a postcard of The Dog.
Francisco Goya, The Dog / Pies (photo source: Wikipedia)
Then I moved on to Velázquez. I thought that this time it wouldn’t affect me so much. I thought that this time a religious masterpiece wouldn’t enchant me, but… It was like always – I just couldn’t move and I regret that there is no bench there to sit on (My legs hurt soooo much after walking kilometres around the city, so I understood a little better Christ’s suffering… ;-). One more time I decided that this is the most significant, the most important and the most powerful piece of art for me. For me – a catholic from birth, but not practicing. Yeah…, art is a mystery, that’s for sure…
Remembering my first visit to the Prado Museum years ago with my father and his fascination for Hieronymus Bosch (Spanish “El Bosco”) I moved slowly, very slowly, barely dragging my feet, to see his paintings. My dad was so terribly upset that I didn’t enjoy them then, so I wanted to find out how I feel now. It was the biggest surprise I could have. I just loved them, loved them, loved them! Nothing more, nothing less.
There are so many galleries and museums in Madrid that of course it is not possible to visit all of them being there for just a few days. But I could definitely recommend some of them:
Tabacalera – an old tobacco factory, now a cultural space.
If you like old empty buildings with souls, with a history, with that certain Something, if you love peeling paint in industrial spaces – yes, the Tabacalera is for you, even with no exhibition inside! But this time there was one and it was very special, an absolutely stunning exhibition byCastro Prieto– “CESPEDOSA”. (Unfortunately this exhibition is now finished.)
Exhibition / Wystawa “CESPEDOSA”, Tabacalera, Madrid / Madryt
Exhibition / Wystawa “CESPEDOSA” – “Pandora”, Tabacalera, Madrid / Madryt
Exhibition / Wystawa “CESPEDOSA”, Tabacalera, Madrid / Madryt
Juan Manuel Castro Prieto is a Spanish photographer based in Madrid. Perhaps I could call him a documentalist, but I don’t. Perhaps I shouldn’t call him a conceptual artist, but I do. Castro Prieto opened my eyes to “conceptual documentary” photography, as I have called it myself.
It is very difficult for me write about his exhibition, about his works. I entered into the Tabacalera, I saw empty spaces, a labyrinth of corridors and rooms. One photo here, another there. And it was like magic. Something unknown pulled me inside. Juan Manuel left me totally spellbound. Large formats, great quality – of course is an advantage, but The Soul, The Concept, that Something. It doesn’t happen often in documentary photography. But here…I felt that Castro Prieto first put his mind into every photo, second – his heart and soul, at the end he pressed the shutter. And for the first time in my life I started to desire a photo, his photo. This one to be specific, Cordero Pascual:
Of course this photo above is a photo of Castro Prieto’s photo, which I made during the “Cespedosa” exhibition. The original one is a lot “deeper”, if you know what I mean. And I’m asking Juan Manuel quietly – how it happens that you are such a great Observer? That you catch all these rare special moments around you? Do you arrange your surroundings even a little? It is hard to believe that you just happened to meet this young man above with that lamb.
That’s why (not knowing Castro Prieto personally) I believe that he uses everything from his own world and thanks to photography he creates another, not less real, world – Castro Prieto’s World. One of my favorites.
LAMB MEATBALLS WITH ANISE SEEDS inspired by Castro Prieto 500g minced lamb 1 small chopped onion 2 crushed cloves of garlic 1 egg 2-3 tbsp of bread crumbs soaked in 1/4 glass of water salt pepper 1 teaspoon of ground anise seeds* 1 teaspoon of turmeric TO SERVE: parsley, rice, lemon juice
Lamb meatballs with anise seeds / Klopsiki jagnięce z anyżem – Cuisine And Art
Mix everything well with bare hands. Shape into small balls (It is easier to do it with wet hands, so after making each ball wet your hands in cold water). Fry them in a very hot frying pan with a drizzle of olive oil.
Serve with rice and chopped fresh parsley. Squeeze some lemon juice on the top to add a zingy, aromatic flavour.
* If you don’t like anise seeds you HAVE TO try anyway! I didn’t like them either until I tried these lovely meatballs in Istanbul.
Lamb meatballs with anise seeds / Klopsiki jagnięce z anyżem – Cuisine And Art
MADRYT, CASTRO PRIETO I KLOPSIKI JAGNIĘCE Z ANYŻEM
Istnieją miejsca na tym ziemskim padole, w których zakochuję się od pierwszej wizyty i które darzę miłością lata całe. Istnieją inne zaś, które potrzebuję odwiedzić wiele razy, by w końcu zakochać się. Madryt z całą pewnością należy do pierwszej grupy. To miasto, które nigdy mnie nie rozczarowało, a które oczarowuje mnie za każdym razem. Miasto, które odwiedzam dość regularnie od około 20 lat. Które, poza świetnym jedzeniem i piciem (jak zawsze zresztą w Hiszpanii), może poszczycić się genialnymi wprost muzeami i przepięknymi majestatycznymi kamienicami z ogromnymi eleganckimi wejściami.
Tym razem było tak samo. Oczywiście podróż odbyła się przez przypadek. Poczułam się zobligowana do niej, ujrzawszy przelot w dwie strony za 18 euro. Nie mogłam nie kupić biletów, po prostu nie mogłam i już! Będąc w Madrycie już tyle razy, wiedziałam dokładnie co chcę zobaczyć przez te kilka dni. Potrzebowałam wygodnych butów i dachu nad głową. Dach nad głową znalazłam szybko – w samym centrum, by nie tracić cennego czasu na dojazdy. Urocze małe mieszkanko Studio La Latina, które miało wszystko to, czego dusza potrzebuje (lodówka, ekspres do kawy i korkociąg). A stąd pieszo od 3 do 10 minut do Trzech Kulturalnych Gigantów, do tych trzech obłędnych, fantastycznych i zapierających dech w piersiach muzeów, w których KAŻDY znajdzie coś dla siebie z KAŻDEGO rodzaju sztuki – Muzeum Prado, Muzeum Reina Sofia i Muzeum Thyssen-Bornemisza. I to nie koniec dobrych wiadomości! Każde z nich ma kilka godzin tygodniowo wejściówki za darmo (dot. stałych ekspozycji)! Owszem, nawet zimą trzeba postać 5-20 minut w kolejce (warto więc przyjść wcześniej i nie bać sie długiego ogonka, bo on kurczy się szybko), ale jest to gratka!!! W sezonie letnim nie mam pojęcia jak to jest, bo wtedy nie zwiedzam, zaszywam się w domu, unikając turystycznych tłumów. Ewentualnie chowam się pod wodą, nurkując w ciszy i spokoju.
Tym razem madrycki plan był następujący. Prado. Francisco Goya z Czarnymi Obrazami, a przede wszystkim z „Psem”. I Velázquez z “Ukrzyżowanym Chrystusem”. Za każdym razem, odwiedzając hiszpańską stolicę, lecę przywitać się z Psem i zobaczyć Chrystusa. Za każdym razem zastanawiam się – może teraz nie będzie tak genialnie? Może już się „przyzwyczaiłam”? Może jednak, będąc jedynie Katoliczką z urodzenia, religijny obraz nie wywoła tych samych wrażeń, a portret Psa okaże się jedynie portretem psa? Oczywiście wywołuje te same wrażenia albo jeszcze większe! Pies nie jest jedynie psem! I za każdym razem wbija mnie w ziemię. Nie mogę mówić. Dech mi zapiera. Zamieram. Na dole u Goyi (dolne piętro muzeum) raz jeszcze sprawdzam światło. Czy aby to na pewno poświata z Czarnych Obrazów? Nie ukryli gdzieś dodatkowych lamp? Nie ukryli. Goya po prostu tak potrafił i już. Siedzę więc na ławeczce i patrzę.
Tym razem miałam zadanie, związane z Psem. Przyjaciel pisarz – David Frankel – poświęcił temuż esej, zatytułowany (jakżeby inaczej) „Pies”, w którym zastanawiał się nad samotnością zwierzęcia, jego wyobcowaniem, a przede wszystkim na co on tak patrzy? Czegoż psina wypatruje? Poszłam więc by:
A. zgłębić tajemnicę, B. zrobić autoportret z tymże, C. zdać relację David’owi F.
Niestety rezultaty nie przyniosły spodziewanych rezultatów: B. tajemnica pozostała tajemnicą, C. nie można było robić zdjęć, D. David F. otrzymał jedynie kartkę pocztową z Psem.
Mogłam już spokojnie udać się do Velázquez’a. Udać się to może źle powiedziane. Powłóczyć się, ledwo ciągnąc obolałe stopy. Przemieszczając się w najwolniejszym tempie z możliwych i tylko dzięki temu, że cel był zbożny (dosłownie). I przed tym Chrystusem raz jeszcze zamarłam. Stanęłam jak słup, bo z jakiś bardzo niezrozumiałych dla mnie względów w tej sali nie ma ławeczki niestety. I tak stałam, wbijając ślepia i myśląc o bólu. I tym chrystusowym i moim własnym. Sztuka jest tajemnicą z całą pewnością.
Przypomniała mi się moja pierwsza wizyta w Muzeum Prado. 20 lat temu. Z Ojcem, który pognał do Hieronim’a Bosch’a i oboje nie mogliśmy się nadziwić, że (wtedy) tenże nas dzielił. Ojciec zupełnie zafascynowany twórczością. Ja totalnie niewzruszona i nie rozumiejąca. Tym razem jednak … oszalałam na punkcie Bosch’a! Pokochałam Go miłością żarliwą, gorącą i namiętną. I nie mogłam przestać żałować, iż nie wybrałam się do Prado kilka miesięcy wcześniej, kiedy to była olbrzymia wystawa Bosch’owskich dzieł. Potem było odrobinę gorzej, kiedy to w każdej księgarni natykałam się na jakiegoś obcego mi zupełnie „El Bosco”, który był jak Hieronim. Oślepiona, otępiała bólem (nóg) nie skojarzyłam, iż Hiszpanie Bosch’a nazywają „El Bosco”. Bosko!
Oczywiście Madryt ma tyle do zaoferowania, że jedyną metodą (jedyną i słuszną) byłoby zamieszkanie tam, by zwiedzać wszystkie muzea i galerie. Mając jedynie kilka dni do dyspozycji mogę z czystym sumieniem polecić (oprócz ww muzeów oczywiście!):
Tabacalerę – starą fabrykę tytoniu, aktualnie będącą centrum kultury.
Jeśli lubisz puste industrialne przestrzenie z odłażącą ze ścian farbą Tabacalera jest dla Ciebie, nawet jeśli nie ma w niej wystawy! Podczas mojej wizyty była i to genialna – Castro Prieto „CESPEDOSA”. (Niestety już jej nie ma.)
Juan Manuel Castro Prieto jest hiszpańskim fotografem, mieszkającym w Madrycie. Być może mogłabym Go nazwać dokumentalistą, ale nie potrafię. Być może nie powinnam nazwać Go „artystą konceptualnym”, ale tak właśnie czynię. Castro Prieto otworzył mi oczy i znalazłam w Jego twórczości coś, co nazwałam na użytek własny „konceptualnym dokumentem”. Bo jakże inaczej mogłabym, patrząc na Jego gigantyczne fotografie o zupełnie niespotykanej magii i tym Czymś? Czy jest tylko i wyłącznie tak świetnym Obserwatorem? Czy też aranżuje przestrzenie wokół siebie w mniejszym lub większym stopniu?
Dla mnie jako fotografa, bycie pod tak ogromnym wrażeniem wystawy zdjęć, jest bardzo rzadkie. Podczas tych już około 20 lat życia z fotografią obok, podczas obejrzenia mnóstwa wystaw i zwiedzania festiwali fotografii, na palcach jednej ręki chyba mogę policzyć Takie wystawy. TE. Te wyjątkowe, Te, o których tak trudno mi napisać, bo nie wiem jak po prostu. I tu nagle w starej, obskurnej bądź co bądź fabryce tytoniu, wśród labiryntu korytarzy i kolejnych pomieszczeń zjawia się Castro Prieto ze zdjęciami rodzin, portretami, talerzem jabłek. Bez żadnych dziwów-cudów. Bez różowych nagości i kilometrowych teorii. Dobra stara tradycyjna fotografia z duszą. Tak, tego słowa mi brakowało. Bo Juan Manuel fotografuje po pierwsze z Ideą, po drugie z Duszą i Sercem. I dopiero wtedy naciska spust migawki. I wciąga do swojego świata, który stał się jednym z moich ulubionych, a zdjęcie „Baranka Paschalnego” (powyżej) stało się obiektem mego pożądania. Po raz pierwszy w życiu zapragnęłam posiadania czyjejś fotografii. Ta, którą prezentuję na blogu, jest jedynie moim zdjęciem zdjęcia Prieto Castro, nie jest więc takim „głębokim” ani „czystym”. Brak mi słów.
KLOPSIKI JAGNIĘCE Z ANYŻEM zainspirowane twórczością Prieto Castro 500g mielonej jagnięciny 1 mała posiekana cebula 2 ząbki zmiażdżone ząbki czosnku 1 jajko 2-3 łyżki bułki tartej namoczonej w ¼ szkl. wody sól pieprz 1 łyżeczka kurkumy 1 łyżeczka sproszkowanego anyżu* DO PODAWANIA: ryż, posiekana natka pietruszki, sok z cytryny
Wymieszaj wszystko dokładnie (najlepiej rękoma). Formuj kulki wielkości golfowych, najłatwiej robi się to rękoma, zmoczonymi w zimnej wodzie, mięso wtedy nie przykleja się. Smaż na gorącej patelni z odrobiną oliwy. Podawaj z ryżem i posiekaną natką pietruszki. Skrop z sokiem z cytryny, by dodać jeszcze więcej aromatu i zbalansować wszystkie smaki.
* Jeśli nie lubisz anyżu, to i tak MUSISZ go dodać i spróbować! Je też go nie lubię, poza tym jednym jedynym (jak na razie) wyjątkiem! P.S. Nie podoba mi się słowo „klopsiki”. A to klops! Ani „pulpeciki”, kojarzące mi się z pulchnym dziecięciem. „Kulki mięsne” – nie. I „kuleczki” również. Jakieś pomysły może?????
P.S. Ten wpis dedykuję mojej przyjaciółce – świetnej artystce Joannie Borof ze specjalnymi podziękowaniami “za wszystko”! Przepięknego Madrytu!
Eating outside is one of the best pleasures ever, so every excuse is good to organise a picnic. Even the shortest trip by car has to include one! Even a few hours in an airport waiting for the next flight gives you a great occasion to prepare something, to make a salad, to bake a cake. In my car there is a special place for an old greenish bag with forks, spoons and paper napkins, which I collect from everywhere. Here my fun begins:
– “Oh! This is a fork from … !”
– “Do you remember this napkin? There were the best pies ever!” – It was a f…g million years ago and I still have this bloody napkin ???!!! What the hell is wrong with me?
– “Look! I have found the smallest package of cashew nuts in the world! Where did it come from?!”
– “From a plane.” – My Better Half replied murmuring.
This small ugly greenish bag has my whole world inside. Sometimes a fork without a prong can be useful! Another time one speculous cookie can save a life! (My life during an hour long trip by car…).
A good picnic starts with well packed food. No-one wants to have a vinaigrette sauce spilled in the back seat of a car. Or yellow gazpacho on a freshly ironed white dress (I do not iron, but apparently there are some people who do). Gravy on a suit? Chicken juice on the car’s carpet? Crushed green peas. Whipped cream smeared into the upholstery. Chocolate mousse on a shirt (… it depends on the circumstances…). Anyway – food has to be packed well to protect it during a trip and to protect everything around it.
And here you have amazing pieces of art from Japan – Yuko Nishimura! She inspired me to do my own picnic packiging.
This is the original recipe from “The Art of Cuisine”, except for using sugar, which I avoided to have more possibilities. Not adding any sweetener causes quite a neutral tasting dish. On a picnic you can decide what to add – pesto on the top or roquefort cheese with walnuts? Some chopped tomatoes with red onion and parsley? Cured Spanish ham and melon? Or perhaps some fresh fruit with honey? Plum jam with rhubarb or plums with rum and cream? One tart – picnic – GO!
PICNIC TART 2in1 (savory and/or sweet in one) based on Toulouse-Lautrec’s “Galiche from Champagne” recipe
2 Tbsp flour 1,5 cups heavy cream 0,5 cup sour cream 4 Tbsp milk
“In a porcelain dish which can go into the oven, at least five centimeters deep, lay some tart pastry*, over which you pour the following mixture: two spoons of flour**, half a liter of fresh cream, three whole eggs, salt (…). Mix the flour with one part of milk, add the salt (…) and, while stirring, incorporate the eggs, one by one, and then the cream. Put into a hot oven. The tart should be very golden (…).”
* TART PASTRY (original recipe): “(…) prepare the pastry (…) with wheaten flour (…) in the proportions of a third of butter to two thirds of flour; add sufficient water and salt.
** Original NOTE: “(…) Begin by mixing flour to a paste with 2 Tbsp milk. 400° (200°C) oven 25 min.”
Please remember that “The Art of Cuisine” cookbook can be quite tricky to use. “The recipes are given here in their original form, retaining their colour of thought and language. The only modifications are the notes that have been added to facilitate the work of modern food lovers.” That’s why I wrote the original recipe and I had to add at the bottom the original tart pastry recipe, which is not included in this one for the Galiche from Champagne. This tart pastry recipe is nicely hidden somewhere in the text of the book. Therefore I had to add the original note without which the recipe wouldn’t be complete.
YUKO NISHIMURA I PIKNIKOWA TARTA 2w1
Ubóstwiam jadać na dworze. Każda, byle jaka, najmniejsza okazja powoduje we mnie chęć do ucieczki gdzieś. Śniadania zazwyczaj na balkonie. Obiady i kolacje w ogrodzie. A gdy kroi się wypad samochodem, choćby trwający godzinę, – szykuję się i ja. Wpierw sprawdzam czy aby stara zielonkawa torba z moim małym, ale całym, światem jest (nadal/nieustająco) w bagażniku. Torba jakże istotna – połamane widelce, samotny cynamonowy herbatnik (mogący przecież uratować życie! moje oczywiście, w czasie 60-minutowej wyprawy), drewniane noże, kubeczki, deseczka, stara mapa, grająca rolę wyjątkowo eleganckiego obrusu, torebki z solą i pieprzem, saszetki z cukrem, gdyby się jakiś niespodziewany gość pojawił, który cokolwiek słodzi, ewentualnie jakiś koń napatoczył. Aaa, jeszcze papierowe serwetki, które namiętnie zabieram z miejsc wszelakich. Teraz moja prywatna zabawa może się zacząć:
– „Ooo! Ten widelec z ….!” – tu pada nazwa miejsca odwiedzonego sto lat temu.
– „Pamiętasz tę serwetkę? Z tego małego sklepu z najlepszymi … na świecie!” – Tak, to było milion lat temu, a ja ciągle mam tę p….ą serwetkę???!!! Coś ze mną jest nie tak?!
– „Spójrz! Znalazłam najmniejsze z istniejących opakowań z orzechami nerkowca! Skąd my je mamy?!” – chodzi o 4, słownie CZTERY, orzeszki. – „Z samolotu.” – odburknęła Moja Lepsza Połówka.
Następnie odbywam poszukiwania, zazwyczaj bardzo żmudne ze względu na moją dobrą, aczkolwiek krótką i wybiórczą pamięć, niebieskiej torby na lodowe wkłady. Po kilku godzinach znajduję, rozpoznaję agresywny blue. Układam menu, przygotowuję. Zastanawiam się jak zapakować, bo jednak, cóż, opakowanie w podróży ważnym jest! Któż chciałby groszek zielony wbity w tapicerkę, sos vinegraitte wsiąkający w dywanik, żółte gazpacho na desce rozdzielczej czy mus czekoladowy na bluzce (no może ktoś życzyłby sobie, może w trochę innej sytuacji…może).
Po inspiracje opakowań sięgam (niestety internetowo, nie osobiście) do Japonii, gdzie natknęłam się ostatnio na obłędną Yuko Nishimura. Spójrzcie sami co wyrabia! I co robię potem, pakując tartę 2w1 na piknikową wyprawę.
Tarta 2w1 ma swoje źródło w przepisie Toulouse-Lautrec’a na Galiche de Champagne. W przepisie tym jednak Henryk używa cukru, który ja pominęłam, by mieć piknikową gamę różnorodności – na wytrawnie z podsuszaną szynką i melonem, serem roquefort i orzechami czy pomidorami z czerwoną cebulą i pietruszką. Lub na słodko – ze świeżymi owocami i miodem, z dżemem śliwkowym z rabarbarem lub śliwkami z rumem i słodką śmietaną. Jedna tarta – piknik – START!
TARTA PIKNIKOWA 2w1 (wytrawna i/lub słodka) oparta na przepisie Toulouse-Lautrec’a „Galiche from Champagne” 2 łyżki mąki 1,5 filiżanka śmietanki 0,5 filiżanki śmietany, 4 łyżki mleka
“Porcelanowe naczynie, mogące być używanym w piekarniku, minimum na 5 cm głębokie, wyłożyć ciastem do tarty. Wlać na nie miksturę : 2 łyżki mąki**, pół litra śmietan, 3 jajka, sól (…) Wymieszać mąkę z mlekiem, dodać sól (…) i, nieustająco bełtając, wbić jajka, jedno po drugim, a na końcu wlać śmietany. Wstawić do nagrzanego piekarnika. Tarta powinna być złocista (…).”
* CIASTO NA TARTĘ (przepis oryginalny TL) – „(…) przygotuj ciasto, używając pszennej mąki (…) w następujących proporcjach: jedna trzecia masła i dwie trzecie mąki; dodaj wystarczającej ilości wody i soli.”
** NOTATKA – “(…) Rozpocząć od wymieszania mąki z 2 łyżkami mleka. Piec w 400° (200°C) przez 25 min.”
Trzeba pamiętać, iż książka “The Art of Cuisine”, z której wzięłam przepis, może sprawiać trudności bądź niespodzianki kucharzowi. Na obwolucie można przeczytać: “Przepisy podane tutaj są w ich oryginalnej formie, z zachowaną kolorystyką i językiem. Jedyne modyfikacje zostały umieszczone w notatkach, by ułatwić życie miłośnikom gotowania.” Dlatego więc umieściłam oryginalny przepis z adnotacjami, dotyczącymi przepisu na ciasto na tartę, który znajduje się w zupełnie innym miejscu książki, sprytnie ukryty między zdaniami. Dodałam też notatki, by przepis był kompletny.
In my last post I promised you not only the B-day apple pie recipe (yes, I remember it should have been the next day, not after a few weeks) but also a few words about the city where Henri Toulouse-Lautrec was born – Albi.
If you are a big fan of Toulouse-Lautrec I do not even need to tell you anything more. You know everything about Albi already! But if you have never heard about this French city and you have a few hours or days off you could simply organise a small trip by car or plane (the nearest airports are in Rodez, Toulouse and Carcassone). This is a very charming and small city with beautiful brick buildings on the Tarn river. Southern France, Midi-Pyrénées. This is a place where I go when I’m fed up of my countryside life style.
Albi 2015 by CuisineAndArt
Where I live there are a few houses, one church, one cemetery, one tennis court (???!!!) and one non-functional telephone box. No shop, no bus stop. Sometimes I see one or two neighbours, but generally it is a lot easier to see cows here. And sometimes I would like to go somewhere to see other people, to see a busier life. Sometimes I would like to go to a nice restaurant. But, believe or not, it can be quite a tricky challenge, especially if I would wish to eat … on Sunday!
Here in Aveyron (part of Midi-Pyrénées) we have few local specialities:
aligot, which is mash potatoes with a special kind of cheese,
local sausages,
confit duck leg,
tripe,
and last but not least – veal’s head.
I do not have any problems with any of these goods. I like tripe a lot, because we make a great tripe soup in Poland. I adore confit duck leg and any sort of mash potatoes. But sometimes I would like to have a choice. Especially when I’m with guests, who don’t eat tripe, heads (any sort), who are not fans of duck and who prefer to eat non-cheesy mash.
In the nearest village we have a lovely restaurant, but there is another problem there – you have to make a reservation at least a day before. It means that when you’re passing by hungry you can’t just go inside, sit and have a nice meal! Unfortunately!
And also sometimes I would like to go to a restaurant on Sunday. Any Sunday. It took me a few years (!) to learn it! A few long years knowing that on Mondays normally many shops and restaurants are closed, that on Sundays shops are closed too, but I never ever supposed that on Sundays restaurants could shut their doors to clients! It has happened more than once that family or friends came and we wanted to go to celebrate on the last day of the week. And nothing. All places closed! We ended, of course, in my house with me in my own kitchen. And sometimes, to be honest, I do not want to be in the kitchen! Sometimes I dream that someone would cook for me! And I would not need to wash dishes! Anyway, when it happened for the third time I asked Google “WHY?” and I received a reply. I learned that not only is it better to eat at 12 am than 1 pm (a restaurant can close its kitchen by then), but also that it would be better to forget what “Sunday lunch” means. And if not – the only way would be research what restaurant is open on this Special Day Of The Week Called Sun.
Knowing all these important things and knowing that my Dear Family would come in the next few weeks I had time to prepare a Sunday trip. Hurray!
“Google, Google tell me WHERE?“
And Google replied me nicely – “Go to Albi!“
Albi 2015 by CuisineAndArt
Albi 2015 by CuisineAndArt
So we did. With my Dear Guests we were walking around, admiring the beauty of the city and the gorgeous weather. There are so many things to see in this small town, starting with the Cathedral Basilica of Saint Cecilia and finishing with the absolutely stunning Museum of Toulouse-Lautrec with the largest collection of his art in the world (more than 1000 pieces!). There are also so many places to eat there. Smaller and bigger restaurants, cozy cafes around the market, fantastic confectionery shops etc. So when we were starting to feel a little tired and hungry we went to try a restaurant which Google found especially for me and my Important Guests – the Alchimy!
And that was THAT! Finally, after years I had found a great small restaurant open 7/7 in a beautiful city, in its historical centre. A restaurant which doesn’t shut its doors at 1 pm, but a little later. A restaurant where all staff speak more than one language, they are also friendly, they make jokes and they can even speak about football, which was soooo important to D. The restaurant is part of a small boutique hotel. Beautifully designed with a logotype which I adore (a professional obsession of a graphic designer). And the most important thing – the restaurant serves Great Food! I only have to warn you that Alchimy is not the cheapest restaurant, but they have good meal deals during the week and they are worth their price for a special occasion (as for your trip to France for example!)!
Alchimy, Albi, by CusineAndArt 2015
And the apple pie from Henri’s birthday? …… Not today I’m afraid, not today. “Mañana“, as they say in Spanish. Tomorrow. HAPPY NEW YEAR!!!
O MIEŚCIE ALBI, MUZEUM TOULOUSE-LAUTREC’A I ALCHIMY
Francuz czytający polski blog po polsku lub angielsku? Śmiem wątpić, ale jeśli tak się akurat zdarzyło, że jednak Francuzem jesteś i znasz język polski, to nie czytaj tego wpisu, bo z całą pewnością Ci się nie spodoba, choć odnoszę się do Twojej Mateńki-Ojczyzny z należytym szacunkiem i bardzo ją lubię.
Ostatnim razem nie tylko obiecałam przepis na szarlotkę urodzinową Henryka (a było to baaardzo dawno temu), to obiecałam również słów kilka o mieście, w którym tenże urodził się – o Albi. Oczywiście jeśli jesteś fanem Toulouse-Lautrec’a to pisać nic nie muszę, wiesz wszystko i żadne informacje nie będą dla Ciebie nowymi – znasz Albi jak własną kieszeń! Jeśli jednak nigdy w życiu nie słyszałeś o tym francuskim mieście, a masz kilka godzin wolnych, pół dnia, dzień lub weekend – pakuj się do samochodu, kupuj bilet lotniczy i goń! (najbliższe lotniska znajdują się w Rodez – niestety o tej porze roku nieczynne, Tuluzie i Carcasonne).
Albi znajduje się na południu Francji w Średnich Pirenejach, leży nad rzeką Tarn. Ceglaste zabudowania nadają mu wyjątkowo ciepły charakter. To wyjątkowo czarujące miejsce do którego uciekam, gdy nie mogę dłużej wysiedzieć w zabitej dechami wsi. W roli zabitej dechami wsi zbiorowisko kilku zabudowań – jeden kościół (jak na prawdziwą wieś przystało), jeden cmentarz, jeden kort tenisowy (???!!!) i jedna nieczynna od wieków budka telefoniczna. Sklep w ilości zerowej, przystanek autobusowy również. Pustki. Nicość wszechogarniająca. Czasem zdarza się natrafić na przypadkowo wałęsającego się sąsiada, ale łatwiej jednak spotkać krowę niż przedstawiciela ludzkiego gatunku. Dużo krów, szczerze powiedziawszy. Bardzo dużo. I zdarza się, że już po prostu nie mogę, mój organizm nie jest w stanie zaakceptować więcej uroków (niewątpliwych zresztą) życia wiejskiego, nie jest w stanie przefiltrować przez płuca więcej świeżego powietrza. Czasowa potrzeba miasta wygrywa. Czasami nie tylko miasta, ale i restauracji! I wierzcie lub nie – czasami jest to wyjątkowo trudne zadanie, szczególnie w … niedzielę. Jakąkolwiek niedzielę.
Aveyron, jak każdy szanujący się region, szczyci się specjałami kuchni lokalnej. Duma rozpiera mieszkańców zajadających się aligot (puree ziemniaczane wymieszane z serem tome fraîche, ciągnące się kilometrami i kilometrami), lokalnymi kiełbasami, konfitowanymi udkami kaczymi, flakami oraz głowizną cielęcą. Osobiście nie mam najmniejszych problemów z jedzeniem tychże specjałów. Bardzo lubię flaki, kaczkę w jakiejkolwiek postaci po prostu pożeram, a ziemniaczane puree mogłabym jeść na okrągło, bez względu na zawartość w nim sera czy też jego brak. Jednakowoż wolałabym mieć jakiś większy wybór. Szczególnie gdy przyjadą Goście, którzy do ust nie wezmą flaków czy głowizny (jakiejkolwiek), a ziemniaki wolą jeść bez sera. I Goście owi chcieliby gdzieś wyjść poza obszar domostwa, do tak zwanych ludzi udać się i coś spożyć.
Próby, a i owszem, zostały podjęte. Skończyły się jednak więcej niż niepowodzeniem. Szanowna Pani Matka otrzymała ogon mysi obok szarej bryi (przynajmniej wyglądało TO jak ogon mysi), potrzebna więc była bardzo szybka ewakuacja. Ba! Ucieczka przed darmową kawą, zaproponowaną przez kelnera w zamian za mysi ogon. Kolejna próba podjęta została po zrozumiale długim czasie, gdy spragniona francuskich specjałów A. przyleciała, marząc o chrupiących rogalikach i bagietkach o poranku, wspartych przez śniadaniowe wino. Wina raczej i nie tylko śniadaniowe. Udaliśmy się na zakupy pełne zachwytów, ochów i achów. Odwiedzaliśmy piekarnie, stragany i nieszczęsnego (jak się później okazało) rzeźnika. A tu kiełbaska taka, owaka. Wędlina A, B i C. Oooo, śliczna jakaś taka, urokliwa, wyjątkowo apetyczna o obcej, bardzo obcej nawet nazwie. Sprzedawca poproszony został o wytłumaczenie, spowiadał się wyjątkowo żarliwie, a małżonka robiła niestosowne miny. My nieustająco nie rozumieliśmy nic, zlitował się rzeźnik nad nami i Prezent ofiarował – dla każdego po plasterku specjału na głowę. Postanowiliśmy degustację przeprowadzić w domu w towarzystwie Chrupiącej Bagietki i Rześkiego Wina. Postanowiliśmy, nie uczyniliśmy. Smród niepokojąco zaczął być naszym towarzyszem. Jedno krzywym okiem zerkało na drugiego. A smród jak był tak był. Z ulgą i nadzieją wysiedliśmy z samochodu, pakunki rozpakowując, od win oczywiście rozpoczynając. Smród jeszcze większy. Jest! Źródło zlokalizowane – Fantastyczna Kiełbasa! Zatkaliśmy nosy i do konsumpcji zabraliśmy się. (…CISZA, DŁUGA CISZA). Po raz pierwszy w życiu wyplułam jedzenie! Biegłam jak sarna z jadalni do ogrodu, gnałam, galopowałam, pobijając rekordy wszelakie. A Goście za mną w galopie, w tym wyścigu szalonym. Po drodze minęliśmy psa, który szybciej od nas uciekł z podkulonym ogonem. Andouille, bo o niej mowa, jest kiełbasą zrobioną z części jelita grubego o odpowiedniej woni i odpowiednim smaku …, jeśli o smaku tu mówić można. Na szczęście wino nas uratowało, jak zawsze zresztą.
Powracając jednak do poszukiwania restauracji. Lokalu upragnionego, w którym można byłoby zjeść przyzwoicie, nie zostać otrutym i nie odczuwać potrzeby niespodziewanej ucieczki (jeśli się przeżyje oczywiście). W najbliższej wsi a i owszem mamy restaurację sztuk jedna, i to całkiem dobrą. Problem tkwi jednak w tym, iż trzeba dokonać rezerwacji minimum dzień wcześniej (nie, nie jest to restauracja z jakimikolwiek gwiazdkami), czyli spontaniczny wypad na głodniaka odpada! Nie można ot tak powiedzieć „Wybierzmy się na obiad!”. Niestety.
Gorzej jednak, gdy zapragniemy z Ważnymi Gośćmi skonsumować posiłek poza domem w niedzielę. Jest to wyczyn nie byle jaki, który przez lata kończył się fiaskiem, kiedy to w końcu wracaliśmy do domu, a ja zakasywałam rękawy i spędzałam urocze godziny przy garach. Oczywiście, że kocham gotować, ale jednak czasami miło jest mieć talerz podany, połykać kęs za kęsem poza swoim domem i nie musieć zmywać naczyń. Po prostu.
W każdym razie kiedy po raz trzeci zdarzyło nam się wrócić do domu z podkulonymi ogonami w końcu zrozumiałam, że mam dwa wyjścia – zapomnieć o niedzielnych restauracyjnych obiadkach lub zrobić rozeznanie, mające na celu pojęcie czemu jedzenie w Tak Zwany Ostatni Dzień Tygodnia może być nie lada wyczynem. Wiedząc, że Rodzina przyjedzie za kilka tygodni, postanowiłam rozpocząć badania od razu, by móc przygotować Niedzielny Wypad. Do roboty!
“Google, Google powiedz GDZIE?”
Google odpowiedziało miło i łagodnie – “Jedź do Albi!”
Tak też uczyniliśmy, gdy nadeszła odpowiednia pora i Goście zjawili się. Wędrowaliśmy wśród ceglastych uliczek, podziwiając fantastyczną pogodę i otaczające nas piękno. Tyle rzeczy do obejrzenia – zaczynając od Bazyliki Świętej Cecylii, a kończąc na obłędnym Muzeum Toulouse-Lautrec’a, w którym znajduje się największa kolacja na świecie Jego prac (ponad 1000 sztuk!). Gdy nóżki wchodziły nam wiadomo gdzie, a głód doskwierać zaczął, postanowiliśmy pójść do restauracji, poleconej i wybranej przez Monsieur Google specjalnie według naszych życzeń i upodobań. Po drodze mijaliśmy mniejsze i większe knajpki, zamknięte lub otwarte (nie zapominajmy, że to w końcu niedziela, Francja etc.), bary, kawiarnie i puby. Do wyboru, do koloru. Nie dla nas. Dla nas cel odgórnie był wyznaczony i nie mieliśmy najmniejszej ochoty zbaczać z wybranej drogi. Naszym celem była restauracja Alchimy! I to było TO!!! W końcu po długich latach odkryłam niewielką i pełną uroku restaurację w centrum historycznym miasta, która nie zamyka drzwi przed nosami klientów o godzinie 13ej, która otwiera swe ramiona w niedziele i święta. Restaurację przepięknie zaprojektowaną (zboczenie zawodowe grafika nie pozwoliło mi nie zachwycić się nad logotypem knajpy), nad którą znajduje się kilka pokoi hotelowych. Miejsce, w którym obsługa mówi nie tylko w swoim ojczystym języku, a w języku obcym może rozprawiać również o piłce nożnej, co było bardzo ważne dla D. Najważniejsze jest jednak jedzenie! Czysta konsumpcja doprowadzająca do stanu bliskiemu rozkoszy! Dania lokalnej kuchni i nie tylko. Potrawy piękne, sycące i spełniające oczekiwania najbardziej wybrednych żołądków (czytaj Moich Szanownych Gości). Owszem, Alchimy nie jest miejscem na każdą kieszeń, ale jest miejscem wartym swej ceny z całą pewnością! W ciągu tygodnia menu dnia (bardziej przystępna cena), a wieczorową porą lub w ciągu weekendu na specjalne okazje – jak Twoja podróż do Francji, o której właśnie zaczynasz marzyc! Jedź! Nowy Rok jest genialnym pretekstem na takie wyprawy!
A obiecana urodzinowa szarlotka Henryka? … Obawiam się, że nie dzisiaj. “Mañana”, jak mawiaja Hiszpanie. Jutro. Szczęśliwego Nowego Roku!!!
above / powyżej: MIQUEL BARCELÓ “THE BIG SPANISH DINNER / WIELKA HISZPAŃSKA KOLACJA” 1988
If you hear the words “Spanish cuisine” what do you think of? Beyond the wine of course! You think: paella, sangria, tapas? Don´t you? For me, after so many years in Spain, there is still paella, sangria and tapas, but good ones! Not that terrible preprepared stuff, not that bland red wine coloured liquid from a box. No no no!
I remember my first paella. Until now one of the best ones. It was almost twenty years ago in Ibiza. A poor, tiny house with the smallest old lady in the world! María had the biggest heart and she always wanted to give, not to take. Once upon a time she invited me to her house in the middle of nowhere. The gate was made from old iron bedsteads. A long sandy path led to the small white building. A few skinny goats around. One lonely lemon tree. Nothing more. She made a special dinner for a special guest – me! I wanted to learn from her how to make paella, so she allowed me to be her sous-chef. At the end of this great meal sadly I realised that in Poland then, we didn´t have fresh sea food and it would not be possible to create something even close to This Paella. She smiled, she took my hand and we went to her pantry. The pantry was small, very small, but inside it was very big freezer… I understood the lesson.
Yes, of course, if you live on the coast and you can have fresh sea food – go and buy it!!! Run for it! This is the best quality without any doubt! But … not all of us have the priviledge of living on the Spanish, Italian, Portugese or any other coast.
As you already know I´m a diver, an underwater guide if you prefer. And I admire very much the underwater world. And this is my problem – during dives I treat fish, octopus, crabs, lobsters and all other creatures as my friends. As my family. So how can I eat them? HOW?! To be honest with you – sometimes … I can´t! Sometimes I go to a small seafood market with a Big Plan to make The Supper and …. I have to leave quickly because I start to cry. “You should to be a vegetarian.” – some of you say. Perhaps. But perhaps I´m still not ready for it?
When I started to write this post (it was long long time ago, and I didn’t have the time to finish it, but time flies). At the time I lived few kilometers from the rice fields. No, not in China, in Catalonia. And yes, it was a big surprise for me too, when I went there for the first time many years ago. There is a small village called Pals*, famous for its rice. Big fat rice, great for paellas. Rice grown next to the sea, in fields where white ibis proudly and elegantly stroll around.
Spain. Catalonia. Ibiza. Paella. Rice. Diving. And last, but not least – Miquel Barceló. An amazing artist born on Mallorca, who has such a great name! I always thought how lucky he is being named Barceló! Much of his art to me is about underwater life and his love of Balearic and Spanish culture. Is Miquel is a diver? I don´t know, but it would be strange if not. (If you meet him on your way, please ask him and write me an e-mail.) He is almost obsessed with fish, urchins, octopus. With the sea. Perhaps all island peoples have it inside themselves? Perhaps I should try island life one day?
Oh, can you imagine the flavours of this Big Spanish dinner? 1988, Miquel Barceló in his kitchen preparing a great meal. Rice slowly bubbling on a fire. Mussels waiting for their turn. Or perhaps it was far far away from Mallorca, perhaps this painting reflects Barceló’s hankerings and there were just few empty shells in his studio waiting to be painted? With artists you never know.
Many times I wonder what I would like to eat for the last meal of my life. The Big Spanish Dinner could become the Last Supper. Usually I was adjudicating the superiority of bread over the potato or vice versa. But since this summer I have no problem at all! On one beautiful late August day I had The Best Meal Of My Whole Life and without any doubt for My Last Supper I would ask the great Catalan chef Sergi Calm to cook for me his black paella and make for me flan (a Spanish kind of baked custard). Until that day I had no clue who Mr Calm was,or what meant Cafè Begur and that ,that one day could change my life forever! But it did.
UPDATE 2020: Unfortunatelly Cafè Begur doesn’t exist any more.
It was late summer, as I wrote before. My last day off, which I was happy to spend with my Polish friend. A small half empty beach, sun, sand and quiet. After a few hours a small hunger awoke and we needed to go and find something to eat. We went to Begur, a charming village with many bars and restaurants. But passing one old building I spotted a stunning staircase and I wanted to see where they could lead us. To heaven! They led us to heaven!
Cafè Begur – amazing place, beautifuly designed with old charm and soul. Food soooooooooo great, that after the meal I wanted to congratulate the chef. Here you have the short conversation between me and Sergi Calm, our first (but not the last) conversation ever:
Me: – I love you! – and I kissed him few times, like Catans do. – But I have a boyfriend! – I added quickly.
Sergi: Do not worry! I have a wife and two kids! This is the way to meet new people! This is the way to find the pleasures of life!
This is the way to enjoy every moment! After such a delightfull meal it was the best end to the afternoon I could imagine. And the best way to create my own Big Spanish Dinner with black rice.
THE BIG SPANISH DINNER inspired by Miquel Barceló and Sergi Calm
– 2 glasses of rice from Pals* (or good quality fat round rice for paellas or risottos) – 1/2 kg tomatos – 1 onion – 2 gloves of garlic – sea salt – black pepper – sepia ink – 4-6 salmon fillets – 1 lemon – pea shoots – olive oil – water
First of all you need to plan the preparation about one week in advance, so you have beautiful and almost sweet pea shoots. Just put a few whole dry peas into a plant pot with soil and put it in a sunny spot, watering it regularly. After a few days you will see these beauties!
To prepare any type of rice in Catalonia you need to have sofregit, which is a sauce used as a base. Igredients and preparation may vary, but usually consists of tomatoes, onions and garlic, chopped and cooked in olive oil on a very small fire. You need to add some sea salt and black pepper to taste. You need to pay attention to your sauce, stirring it constantly and adding some water if needed.
In the meantime fry your salmon in another frying pan. When it has a golden skin it should be ready, put aside on another plate. Add 1 glass of water to the rest of the olive oil, to keep all the goodness in and create some flavours, add sepia ink, salt, pepper. It will be your liquid base, stock if you prefer, to add to the paella.
When the onions are almost transparent and everything together creates a nice sauce add the rice, mix everything together, add your glass of “stock”-liquid and 2 glasses of water. Cover with a lid, make the fire as small as possible. Wait. Learn patience. When the rice almost absorbs all of the liquids – try it to see if it is well cooked, if not – add a glass of water, cover it, wait. Perhaps you will need a little more water, it depends on the rice.
Always try what you are cooking, add salt and spices to your own preference. Feel free and improvise!
When the black paella is ready put your salmon on the top, sprinkle with lemon juice, decorate with pea shoots and quarters of lemon.
Eat and enjoy!!!
P.S. Take a piece of paper, splash some black ink on it. Dry it, sign it and frame it – this is Your Art, inspired by Your Supper!
Słysząc „hiszpańska kuchnia”, o czym myślisz? Poza winem oczywiście. Paella, sangria, tapas? Tak właśnie myślisz? Ja też, nawet pomimo tylu lat spędzonych w Hiszpanii. Tyle, że musi to być dobra paella, dobra sangria i dobre tapas. Żadne tam pierdoły z półfabrykatów, żadne tam kolorowe płyny w mniejszych czy większych kartonikach! Ohydki, o których od razu należy zapomnieć!
Doskonale pamiętam pierwszą skonsumowaną paellę, jedną zresztą z najlepszych w moim żywocie. Ibiza, prawie dwadzieścia lat temu. Mały biedny bielony domek na końcu świata. Wyboista piaszczysta dróżka. Stare łóżko, odgrywające rolę bramy wejściowej. Samotne drzewo cytrynowe. Wychudzone kozy, skubiące pojedyncze źdźbła wysuszonej na wiór trawy. I Ona – María. Drobna staruszka o wielkim sercu. Dająca, nie biorąca. Czułam się wyjątkowo zaszczycona zaproszeniem do Jej domu na kolację, która miała być specjalnie na moją cześć wyprawiona. Prawie stuletnia Ibizenka postanowiła zrobić paellę, a ja postanowiłam być Jej podkuchenną (sous-chef’em, jak to się teraz mawia). Pod koniec już uroczystej wieczerzy zdałam sobie smutno sprawę, iż w ówczesnej Polsce cudem byłoby zdobycie świeżych owoców morza. Wyżaliłam się gospodyni, a ta wzięła mnie za rękę i zaprowadziła do maleńkiej spiżarni. Maleńkiej, ale z wielką zamrażalką! Zrozumiałam.
Oczywiście jeśli mieszkasz na jakimkolwiek wybrzeżu i masz nieustający dostęp do najświeższych bogactw morza – korzystaj z tego! Biegnij, kupuj i pałaszuj! To jest najlepsza jakość i nie ma tutaj dwóch zdań! Nie wszyscy jednak jesteśmy znad morza, prawda?
Jak już wcześniej wspominałam, jestem płetwonurkiem, przewodnikiem nurkowym właściwie. I wszystkie podwodne stwory traktuję nie tylko jak przyjaciół, ale nawet jak rodzinę. Tutaj pojawia się problem – jak mogę je jeść? Jak przez gardło przejść mi mogą? Ot i czasami nie mogą! Zdarza się, że z rykiem wybiegam z hali targowej i z Wielkiego Planu fantastycznego posiłku zostaje Wielkie Nic. „Zostań wegetarianinem” – niektórzy mówią. Może. Może pewnego dnia zostanę, ale dziś jeszcze gotowa nie jestem.
Hiszpania. Katalonia. Ibiza. Paella. Ryż. Nurkowanie. I w końcu ostatni, choć jednak Pierwszy – Miquel Barceló – fantastyczny artysta, urodzony na Mallorce, któremu nazwiska wielokroć zazdrościłam. Jego podwodny świat, jego miłość do Balearów, do ziemi, do ojczyzny. Jego niemal obsesja przestawiania ryb, jeżowców, sepii, ośmiornic. Jego woda. Może to typowe dla wyspiarzy. Może TO tkwi w nich samych. Może zamiast krwi w ich żyłach płynie słona woda. Może i ja powinnam życia na wyspie kiedyś spróbować? A Miquel? Pewno nurkuje, zawsze tak myślę. Zawsze myślę, że nie tylko kocha Baleary, że nie tylko kocha malować. Myślę, że kocha jeść, kocha gotować i że nurkuje. Tak, z pewnością nurkuje. (Jeśli Go spotkasz – spytaj, proszę, i napisz mi.)
Oooooo, wyobraź sobie smaki tej kolacji! Rok 1988, Miquel Barceló w swojej kuchni, przygotowujący posiłek. Ryż bulgoczący na niewielkim ogniu. Mule czekające na swoją kolej. Cytryna gdzieś na uboczu. A może to było hen hen daleko od Majorki? Może tęsknił właśnie za domem rodzinnym, za smakami ze swojej krainy? Może gdzieś w samotności w pracowni malował puste skorupki po mulach? Z artystami nigdy nic nie wiadomo…
Wiele razy zastanawiałam się co bym chciała (jeśli o chceniu w tym wypadku być może w ogóle mowa) spożyć jako mój ostatni posiłek. Ostatnia Wieczerza w Życiu. To wyjątkowy, genialny temat do rozmów, które po prostu nie kończą się. Spróbuj! Jakaś nudna impreza, jakaś wyjątkowo drętwa kolacja czy obiad – wyskocz z pytaniem. Od razu towarzystwo rozrusza się, od razu! W każdym razie moje rozważania zazwyczaj krążyły wokół wyższości smaku chleba nad ziemniakami i odwrotnie. Aż … aż do pewnego pięknego sierpniowego dnia, kiedy to skonsumowałam z największą rozkoszą Najlepszy Posiłek Mego Życia! I gdybym musiała wybrać ostatnie danie, to poprosiłabym, by je przygotował wspaniały kataloński kucharz Sergi Calm. Poprosiłabym Go, by zrobił dla mnie czarną paellę, a na deser zażyczyłabym sobie flan (hiszpański deser, będący czymś w rodzaju jajecznego zapiekanego budyniu).
Ale do Tego sierpniowego popołudnia nie miałam zielonego pojęcia kim jest Sergi Calm, co to jest Cafè Begur(UPDATE 2020: Niestety Cafè Begur już nie istnieje!) i że miejsce to odmieni całkowicie moje dotychczasowe życie.
Było późne lato, jak wcześniej wspomniałam. Mój ostatni dzień wolny, który szczęśliwie mogłam spędzić w towarzystwie polskiej przyjaciółki. Maleńka prawie pusta plaża, słońce nie tak już mocno prażące, drobny piasek, święty spokój. Po kilku godzinach pojawiło się ssanie żołądka, postanowiłyśmy więc znaleźć jakąś restaurację. Urocza mieścina Begur wydała się najlepszym z możliwych rozwiązań – masa mniejszych i większych restauracji oraz barów. Całe mnóstwo trudne do ogarnięcia i jeszcze trudniejsze do podejmowania decyzji. Przechodziłyśmy jednak obok pięknego starego domu (jakich w Begur sporo) i zobaczyłyśmy cudowne schody. Od razu zapragnęłam, by poprowadziły nas. Gdziekolwiek. I poprowadziły – do Raju!
Cafè Begur – niesamowite miejsce, obłędnie zaprojektowane w każdym, nawet najmniejszym szczególe! Fantastyczna restauracja, bar, taras w starym domu z baaardzo wyrazistą Duszą. W środku kuchnia. A w niej Sergi Calm, kataloński szef kuchni, z którym odbyłam taką (pierwszą w życiu zresztą, ale nie ostatnią) rozmowę, po uprzednim rzuceniu Mu się na szyję i wycałowaniu (oczywiście!):
Ja: Kocham Cię! … Ale od razu muszę dodać, że jestem już zajęta…
On: Nie przejmuj się! Ja mam żonę i dwójkę dzieci! I czy nie o TAKIE dialogi w życiu chodzi?
Czy nie jest to najwspanialsza metoda na poznawanie nowych ludzi? Coś działa, gdzieś kliknęło – reakcja. Od razu! Bez zbędnego czekania, przekładania na kiedyś! Kiedyś może się nie zdarzyć! Jest dziś. Teraz.
WIELKA HISZPAŃSKA KOLACJA zainspirowana Miquel’em Barceló i Sergi Calm czyli Czarna Paella Z Łososiem
– 2 szklanki ryżu z Pals* (lub innego ryżu do paelli czy risotta) – ½ kg pomidorów – 1 cebula – 2 ząbki czosnku – sól (ja użyłam morskiej) – pieprz – atrament z sepii – 4-6 filetów z łososia – 1 cytryna – młode pędy groszku – oliwa z oliwek – woda
Tu trzeba nieco cierpliwości. Mniej więcej tydzień wcześniej przygotuj niewielki płytki pojemnik z ziemią i zasadź w nim kilka ziaren grochu (do tej pracy możesz spokojnie zatrudnić dzieci, jeśli takowe posiadasz). Po kilku dniach zaczną wychodzić piękne kiełki. Jak już będą wystarczająco wysokie, tak na kilka centymetrów, i atrakcyjnie pozawijane, możesz przygotowywać czarną paellę.
Teraz pora na sofregit, sos, będący bazą wielu dań. Pokrój drobno cebulę i pomidory. Na rozgrzaną oliwę z oliwek wrzuć cebulę i podsmaż na małym ogniu. Dodaj pomidory, wyciśnięty czosnek, sól i pieprz. Zmniejsz ogień do minimum. Uważnie obserwuj, mieszając czasami, a czasami dodając wody. To musi trwać. Tu nie chodzi o szybkie gotowanie, ale o czas i poświęcenie. Sos ma być całością, jednością, intensywną bazą.
Jak sofregit będzie już gotowy, na drugiej patelni usmaż łososia i odłóż filety na talerz. Na patelnię wlej szklankę wody, posól, popieprz, zredukuj na ogniu płyn, który doda smaku ryżowi.
Na patelnię z sofregit dodaj ryż, podsmaż minutę, by sos wymieszał się dokładnie z każdym ziarenkiem. Wlej płyn z rybnymi smakami, atrament oraz 2 szklanki wody. Wymieszaj. Przykryj, zmniejsz ogień do minimum. Czekaj aż ryż wchłonie prawie cały płyn, spróbuj czy jest ugotowany. Najprawdopodobniej nie będzie. Dodaj szklankę wody. Powtórz czekanie i próbowanie. (Próbuj zawsze – czy doprawione, czy ugotowane, upieczone, uduszone. Improwizuj, dorzuć coś od siebie! Nie traktuj przepisu jako inżynierskiej instrukcji, bądź nim zainspirowany i stwórz coś własnego, jedynego w swoim rodzaju, mając nadzieję, że również jadalnego.). Jak ryż będzie gotowy, zostaw go na patelni, nie mieszaj. Połóż kawałki ryby, pokrop cytryną. Udekoruj młodymi pędami groszku i ćwiartkami cytryny. Rozkoszuj się!
P.S. Znajdź kawałek papieru, kartkę, cokolwiek. Poszukaj w biurku odrobiny czarnego atramentu. Rozlej niezgrabnie. Poczekaj aż wyschnie. Podpisz. Opraw. To Twoja Sztuka, zainspirowana Twoją Własną Wieczerzą!
above / powyżej: CLAES OLDENBURG “TWO CHEESEBURGERS WITH EVERYTHING (DUAL HAMBURGERS) / DWA HAMBURGERY ZE WSZYSTKIM”, 1962
(Catalonia part 2.)
“There is nothing to eat.” – I often say, spending a few minutes with the fridge fully open. “Nothing!” – I repeat almost crying. “Let’s find some food!”.
Catalans are people full of passion. In spring and autumn there is a passion for foragaing. September and October mean mushrooms, which is similar to Poland’s national obsession. The springtime is really busy too. Young and old, men and women, all of them go for walks. Slowly, without any rush, carefully searching amongst grass, bushes and trees. In their hands they gently hold the green treasure – wild asparagus! Thin, green and excellent! Of course you have to know where to go, you have to know the right places, but when you spot the first one – you are hooked, you are already addicted to this Catalan hunting game! Imagine my surprise when once upon a time, on the busy road to Barcelona, with even busier ladies on white plastic chairs at the roadside, an older couple suddenly appeared before my eyes! They didn’t look like “regular clients”. Certainly not! And in that moment I spotted few long green stems in their hands. Wild asparagus – they can be everywhere!
I decided to go to the coast to have an opportunity to visit small beaches aswell. But surprisingly I found myself in the middle of the forest, surrounded by … 12, TWELVE!, semi naked young men and it wasn’t a dream! Yes … asparagus hunting can an adventure…
BLACK SOBRASADABURGERS WITH WILD ASPARAGUS
– black squid buns – wild asparagus – sobrasada de Mallorca
Black squid buns: – 500 g strong white flour – 10 g instant yeast – 30 g butter – 20 g sugar – 300 ml luke warm water (it is possible that you would need more or less water, it depends on the flour) – salt – squid ink – white seasame seed for sprinkling
1. Put the flour into a large bowl, add the salt to one side of the bowl and the yeast to the other. Add the sugar, the butter and half of the water. Mix it. Continue to add water little by little, add the squid ink until you obtain a beautiful rich black colour. You may need to add more water or more flour, as you want to have a soft dough, not soggy. Take the dough out of the bowl and continue mixing on a work surface. Knead it for about 10 minutes till smooth and silky. Put the dough into a lightly oiled big bowl and cover with a tea towel for about 1 hour, or possibly up to 2 hours. It has to rise well, approximately double in size.
2. When that happens tip the dough onto a floured surface and knead it one more time really well. Divide into 10 or 12 pieces. Form the balls. Place them into a baking tray, leaving quite big spaces between them. Sprinkle with sesame seeds. Cover with lighty oiled cling film and leave to rise again, for about 1 hour.
3. Put the baking tray, without the cling film, into a preheated oven, 210°C, for about 30 minutes until they sound hollow when tapped on the bottom.
In the meantime prepare the asparagus. Wash them. Cut off the stringy stalks. Heat some olive oil in a frying pan. When it is ready put in the wild asparagus and splash some water to create steam. Wait a minute until they change colour to vivid green. Add water if needed, but reduce it to have a small amount of tasty sauce. Sprinkle with salt.
Cut the bun into halves. Spread with sobrasada de Mallorca, which is a cured sausage paste from the Balearic Islands made with ground pork and paprika. Top with wild asparagus and EAT! Your not−so−fast food is ready! But if you do not want to bake your own buns, you have time and you want to have Great Fun − just fly to Barcelona or Girona and find a bakery with black buns made with squid ink. Treat them as you want. Make your own sandwich, make your own burger, sobrasadaburger, hamburger or cheesburger. Treat them as a fast food, but in a slow way. Or even make a movie, as Jørgen Leth did in 1982, filming Andy Warhal eating a burger for 4 minutes.
Andy Warhol eating a hamburger / Andy Warhol jedzący hamburgera; 1982 by Jørgen Leth
“My name is Andy Warhol and I just finished eating a hamburger”
(Katalonia część 2.)
CZARNE BURGERY, DZIKIE SZPARAGI, ANDY WARHOL I CLAES OLDENBURG
“Nie ma nic do jedzenia!” – to częste zdanie, które wypowiadam, wietrząc lodówkę i prawie zanosząc się cichym płaczem. „Nic!” – szlocham. „Trzeba wyruszyć na poszukiwania!”
Katalończycy to ludzie pełni pasji. Wiosną i jesienią zajmują się zbieractwem. We wrześniu i październiku masowo poszukują grzybów, zupełnie jak w Polsce (zresztą Hiszpanie nazywają ich właśnie „Polakami”!). Wiosenna pora również służy narodowych zrywom. Poszukiwacze młodzi i starzy. Kobiety i mężczyźni. Wszyscy, jak jeden mąż, powolutku przemieszczają się wśród traw, krzewów, lasów, prawie bezszelestnie. Jakby bali się ściągnąć na siebie uwagę innych. W sekretnych miejscach godzinami wypatrują. Z dumą potem wracają ścieżynami z zielonymi pękami, chudymi bukietami … dzikich szparagów. Ba, oczywiście trzeba znać miejsca sekretne, trzeba mieć dobry wzrok lub świetne okulary. Można mieć przy sobie odpowiednio wytresowanego potomka. Gra, w każdym razie, warta jest świeczki! I jeśli uda nam się zauważyć pierwszego szparaga – przepadliśmy, stając się częścią grupy poważnie uzależnionych Katalończyków!
Razu pewnego jakież było moje zdziwienie! Ruchliwa droga do Barcelony. Po bokach, przy leśnych dróżkach, plastikowe białe krzesła i siedzące na nich panie. Lub zaraz mające usiąść. Niedaleko nich … para staruszków, zupełnie wyglądających jak nie z tej bajki! Zupełnie nie z tej! Ale ale … i w tym momencie zrozumiałam, mój wzrok zatrzymał się na niewielkim bukiecie szparagów… Cóż, każde miejsce jest dobre.
Zdecydowałam się więc pójść na wyprawę. Niedaleko wybrzeża, by móc zahaczyć o jakąś pustą, małą plażę. Nagle, zupełnie niespodziewanie, znalazłam się jednak w środku lasu, otoczona … 12, DWUNASTOMA!, półnagimi młodymi mężczyznami! I nie był to sen! Jak widać poszukiwanie/zbieranie (do wyboru) dzikich szparagów może być wyjątkową przygodą…
CZARNE SOBRASADABURGERY* Z DZIKIMI SZPARAGAMI
– czarne miękkie bułki, zrobione z atramentem kałamarnicy
– dzikie szparagi
– sobrasada de Mallorca*
* sobrasada de Mallorca – podobna do polskiej metki, ale z dużą ilością papryki, która nadaje jej fantastyczny pomarańczowy kolor, typowa dla kuchni Majorki
Czarne bułki: – 500 mąki – 9-10 g drożdży w proszku (zależy od opakowania) – 30g masła – 20g cukru – 300ml letniej wody (być może miej lub więcej, ilość wody zależy od mąki) – sól – atrament kałamarnicy – biały sezam do posypania
1. Wsyp mąkę do dużej miski, dodaj sól po jednej stronie i drożdże po drugiej (tak, by się nie dotykały). Wsyp cukier, masło i połowę wody. Wymieszaj. Kontynuuj, dodając powoli wodę oraz atrament, aż do uzyskania głębokiego czarnego koloru. Być może będziesz potrzebować większej ilości wody lub większej ilości mąki. Masa ma być elastyczna i miękka. Wyłóż ciasto na blat i wyrabiaj do momentu, gdy przestanie kleić się do rąk. To potrwa mniej więcej 10 minut. Odłóż je miski, wysmarowanej lekko oliwą, przykryj folią kuchenna lub ręcznikiem i odstaw na mniej więcej godzinę do wyrośnięcia. Ciasto powinno podwoić swą objętość, jeśli nie – odstaw na kolejną godzinę. Pamiętaj, że lubi ciepło i nie toleruje przeciągów.
2. Wyrośnięte ciasto wyłóż na blat i ponownie wyrabiaj. Podziel na 10-12 równych części i uformuj bułeczki. Posyp ziarnami sezamowymi i połóż na blasze do pieczenia, wyłożonej papierem do pieczenia. Zakryj folią spożywczą, lekko wysmarowaną oliwą (by nie przywarła do bułek) i odstaw na kolejną godzinę.
3. Wstaw blaszkę z bułkami (bez folii) do rozgrzanego piekarnika do 210°C. Piecz przez mniej więcej 30 minut, aż do momentu, gdy uderzając w dół bułki usłyszysz głuchy dźwięk, jakby echo. W międzyczasie przygotuj szparagi. Umyj je i odetnij zwłókniałe łodygi. Postaw patelnie na gazie, rozgrzej, dodaj odrobinę oliwy z oliwek. Wrzuć szparagi. Wlej odrobinę wody, by stworzyła się para. Poczekaj minutę, aż szparagi zaczną zmieniać kolor na żywy zielony. W razie potrzeby dodaj trochę wody, ale odczekaj by odparowała – potrzebujesz tylko odrobin „sosu”. Gotowe. Jeszcze tylko odrobina soli.
Przekrój bułkę na dwie części. Posmaruj sobrasadą. Połóż szparagi. JEDZ! Twój nie-tak-szybki-fast-food jest gotowy!
Oczywiście jeśli nie masz ochoty na pieczenie czarnych bułek i poszukiwanie atramentu z kałamarnic, jeśli masz czas i chcesz przeżyć cudowną przygodę – leć do Barcelony lub Girony, znajdź piekarnię, robiącą pieczywo z atramentem i stwórz swój własny burger – sobrasadaburger, cheeseburger, hamburger. Taki, jaki tylko chcesz! A nawet zrób o tym film, jak Jørgen Leth w 1982, nakręcając Andy Warhol’a … jedzącego burgera i mówiącego na końcu:
„Nazywam się Andy Warhol i właśnie zjadłem hamburgera.”
Film trwa cztery minuty i możesz go zobaczyć powyżej.
above / powyżej: ARSHILE GORKY “THE LEAF OF THE ARTICHOKE IS AN OWL / LIŚĆ KARCZOCHA JEST SOWĄ”, 1994 (from / z the MOMA collection)
I remember really well when I went for the first time to Catalonia, Catalunya as Catalans say. It was more than 20 years ago. We went by car. A few thousand kilometres. We stopped after crossing the border with France and we opened the car door. I remember the hot air like it was yesterday and this amazing feeling of being at home. Finally I had found The Place – my place on Earth. I just knew it! And still I’m so exited when I cross that same border.
I love Catalunya’s land and sea, I love the Catalan language and people, I love their food and their wine. So I’ve decided to dedicate the next few posts to that land. ¡Visca Catalunya!
Catalunya is divided into a few regions, of which my favourite is Empordà, especially Baix Empordà. You can just walk around there, walk and walk. Watching the sea, visiting small empty beaches, swimming, diving. Having great coffee in any bar. Eating beautiful Catalan food, which often combines seafood with meat, it’s called mar i muntanya (sea and mountains). You can eat the freshest fish you can imagine, the freshest seafood. Fantastic olive oil (Catalans don’t use a lot of butter, but olive oil? I assume they are addicted to it!). Plus great wine and cava (sparkling wine). Local, seasonal fresh food. Including now, in spring time, the most beautiful veg to me – artichokes. They look quite strange. Even the spiky bushes do not look so inviting. Not so friendly. Like they want to protect themselves, saying “We’re inedible!”. But they are, of course! And yes, to be honest – I wasn’t the biggest fan of their flavour. Until a Catalan friend of mine prepared some fried artichokes, teaching me how to treat these beasts. After that I discovered Toulouse-Lautrec used to fry these veg too, but in different style. So I made my own version.
ARTICHOKES WITH OLIVE OIL, GARLIC AND BAY LEAVES (inspired by Toulouse-Lautrec, Joyant)
– artichokes – olive oil – garlic (I used pink garlic from region Lautrec – ail rose de Lautrec) – bay leaves (preferably fresh) – sea salt
First of all you have to prepare the artichokes. They have to be firm, not sharp at the top of the flower, just so beautiful that you are smiling. Cut the stem, the top and take out the outer leaves. You end with a small firm piece of artichoke. Probably very small, but amazingly tasty. Put it in cold water for about 1 hour. Cut into four. Henri took out the choke – the hairy piece inside of the artichokes, but I personally like them. They add different texture and they look a little scary too.
In a deep pot or frying pan, heat a glass of olive oil. When it is very hot throw in the pieces of artichoke, cloves of garlic (with skin) and bay leaves. Wait till the artichokes are more than gold, an almost dark brown colour. Take them out, put on some kitchen paper to absorb the oil. Sprinkle with sea salt. Eat as a starter or tapa with cold beer or wine.
KARCZOCHY I KATALONIA
Pamiętam bardzo dokładnie moją pierwszą wizytę w Katalonii. Ponad 20 lat temu. Samochodem. Kilka tysięcy kilometrów. Zmordowani przekroczyliśmy granicę z Francją, zatrzymaliśmy się na najbliższym parkingu. Otworzyliśmy drzwi auta i … Oniemiałam. W momencie, gdy uderzyło mnie gorące powietrze, zrozumiałam – to jest To Miejsce. Tu jest Mój Dom. Kocham katalońskie morze i katalońskie góry, łąki, pola, uprawy ryżu, pośród których przechadzają się wyjątkowo eleganckie i białe ibisy. Ubóstwiam kataloński język, jedzenie oraz wino. I zawsze, gdy przekraczam granicę, czuję się wyjątkowo, to bardzo uroczysty moment. Z tych i całej masy innych powodów zdecydowałam się na napisanie kilku postów właśnie o tym kawałeczku Europy. ¡Visca Catalunya! (Niech żyje Katalonia!)
Katalonia podzielona jest na kilka regionów, z których moim ulubionym jest Baix Empordà, gdzie ubóstwiam szwendać się po ścieżynach, patrzeć na morze, pływać, nurkować. Gdzie w każdym miejscu można napić się świetnej kawy. Gdzie jedzenie jest proste, lokalne, sezonowe i zupełnie obłędne. Gdzie można objadać się najświeższymi rybami i owocami morza, gdzie można poznać co to “mar i montanya” (dosłownie: “morze i góra”, mianem tym nazywane są potrawy, gdzie łączy się mięso z rybami lub owocami morza). Fantastyczna oliwa z oliwek, od której Katalończycy są chyba uzależnieni. I oczywiście wino oraz “cava” (musujące wino). A wiosną… cóż, wiosną jest sezon na najpiękniejsze według mnie warzywa – karczochy. Wyglądające przedziwnie, nierealnie, niezjadliwie prawie. Krzaki kolczaste wręcz nie zachęcają do bliższej znajomości. Tak więc i ja przez lata wielką fanką karczochów nie byłam, aż do momentu, gdy przyjaciel Katalończyk zaserwował mi frytowane potwory, ucząc przy okazji jak z bestiami postępować. Niedługo potem odkryłam, iż Toulouse-Lautrec również serwował te piękności w podobny sposób. Stworzyłam więc własną wersję:
KARCZOCHY Z OLIWĄ, CZOSNKIEM I LIŚĆMI LAUROWYMI – karczochy – oliwa z oliwek – czosnek (użyłam różowego czosnku z francuskiego regionu Lautrec) – liście laurowe – sól morska
Odpowiednio wybrane, jędrne karczochy, niezbyt kłujące na czubkach kwiatu, trzeba odpowiednio przygotować. Odetnij część spodnią, razem z łodygą oraz czubek kwiatowy. Z pozostałej części oderwij luźne łuski. To, co zostanie, to najlepsza, choć maleńka, cząstka warzywa. Karczochy włóż do wody na godzinę. Potem pokrój je na cztery części. Możesz z nich usunąć włoskowatą część, jak robił Toulouse-Lautrec, ale ja ją lubię – dodaje innej faktury i wyglądą tak zabawnie włochato. Na patelni lub w garnku rozgrzej szklankę oliwy z oliwek. Kiedy będzie gorąca, wrzuć karczochy, ząbki czosnku (nie obieraj!) i listki laurowe. Frytuj do momentu, gdy będą więcej niż złote, gdy będą miały ciemny brązowy kolor. Wyłóż na papierowe ręczniki kuchenne, by odsączyć z nadmiaru oliwy. Podawaj posypane solą morską jako przystawkę lub dodatek do piwa czy wina.